Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Jachowicz: Już dziś mogę napisać zarys raportu komisji hazardowej

Treść

O sprawie podsłuchów "bohaterów" afery hazardowej wiedziało kilka osób. Oprócz CBA zostaje premier i jego najbliższe otoczenie - mówi w rozmowie z portalem Fronda.pl. Jerzy Jachowicz.
Petar Petrović: Czy Pana zdaniem afera hazardowa zostanie wyjaśniona przez komisję śledczą?
Jerzy Jachowicz
: Moim zdaniem nie ma najmniejszych szans, by ta komisja, w taki sposób skompletowana i z taką hierarchią wewnętrzną, wyjaśniła to, co nas najbardziej interesuje, czyli jak doszło do tego, że CBA nie udało się tej sprawy doprowadzić do końca. Przypomnijmy, że w pewnym momencie ci podsłuchiwani panowie zaczęli przecież mówić podczas rozmów telefonicznych, że muszą być ostrożni, bo „jakieś KGB, CBA” kręci się wokół nich. To jest o wiele ważniejsze niż fakt, że panowie Chlebowski i Drzewiecki mieli jakieś ciemne konszachty z panem Ryszardem Sobiesiakiem. Ważne jest, skąd poszedł przeciek, bo o sprawie wiedziała ograniczona liczba osób. Skoro trudno sobie wyobrazić, by CBA było źródłem przecieku, zostaje nam tylko premier i prawdopodobnie jego najbliższe otoczenie. W sumie dwie, trzy osoby.
Jeszcze przed powołaniem komisji jej przyszły przewodniczący Mirosław Sekuła stwierdził, że nie widzi sensu konfrontowania Donalda Tuska z Mariuszem Kamińskim. Czy Pan też tak uważa?

Boję się, że sprawa przecieku na komisji w ogóle nie stanie, nie będzie przedmiotem prawdziwych, rzetelnych i dociekliwych i zarazem bezwzględnych badań. Dlaczego? Dlatego, że w grę wchodziłby premier Tusk czy Grzegorz Schetyna, bezpośrednio zainteresowany w tym, żeby jego kontakty i kontakty dwóch ważnych znajomych pana Sobiesiaka, nie wyszły na światło dzienne. Nie chcieliby pogłębiać tych kompromitujących i absolutnie nagannych więzi elity PO z biznesem. Dlatego też komisja nie będzie się ograniczała do ostatnich kilku miesięcy, kiedy to do czerwoności nagrzane były łącza między tymi panami, tylko zacznie badać ustawę hazardową od końca lat 90. To oczywiście rozmyje całą sprawę. W rezultacie, efektem jej prac będzie rzucenie na pożarcie lwom tych polityków, którzy już zostali chwilowo wyeliminowani, natomiast Kancelaria Premiera pozostanie nietknięta. Boję się też, że nie zostanie wyjaśnione na czym w ogóle polegały te relacje, czy ktoś odnosił z nich jakąś korzyść, a jeśli tak, to jakiego ona była rodzaju.
Oczywiście będą stwarzane pozory, jakieś próby wyjaśnienia tej afery. Ale szczerze mówiąc mógłbym już dzisiaj napisać taki wstępny zarys raportu końcowego tej komisji.
Jak może więc wyglądać ten raport?

Znajdzie się w nim stwierdzenie, że od początku politycy ulegali lobbystom, że te związki z politykami, z ustawodawcami, były dosyć bliskie, że części z nich nie uda się już uchwycić ze względu na upływ czasu i brak dowodów. Ale przesłanki będą wskazywały na to, że i za czasów PO i za czasów PiS-u podobne rokowania między lobbystami a ustawodawcą miały miejsce, a ci pierwsi uzyskiwali dzięki nim korzystny dla siebie wariant ustaw.
Leszek Miller po aferze Rywina, która doprowadziła do upadku jego rządu, powiedział, że popełnił wielki błąd przyznając, że coś w niej musiało być na rzeczy. Czy Donald Tusk, także będzie żałował tego, że odsunął np. Chlebowskiego?

Miller nie do końca jest szczery. To nie chodzi tylko o to, że on popełnił błąd. Nie byłoby go, gdyby nie wewnętrzne rozgrywki partyjne w SLD. Borowski, któremu bardzo zależało na wejściu z powrotem na szczyty hierarchii SLD, postawił ultimatum: albo ujawniamy prawdę albo ja odchodzę z partii. Tusk przyznając się, popełnił błąd, ale też nie miał lepszego wyjścia, choć z innych powodów. Donald Tusk działał bez doradców, którzy przesiedzieli troszkę swojego życia w "ciupie", i którzy wiedzą, że nigdy nie należy się do niczego przyznawać. Sądził, że dzięki takiemu działaniu uratuje własną twarz jako premier. Powiedzmy sobie jednak szczerze: jemu na partii nie zależy, ona jest dla niego tylko zapleczem, które ułatwia mu karierę i tylko w tym zakresie ją honoruje i pracuje na jej korzyść. Działał więc w panice, nie myślał ani o dobru partii, ani o dobru klubu, czy dobru kraju, tylko wyłącznie o sobie. Skalkulował, że dzięki takiemu działaniu uchroni się od jakichkolwiek podejrzeń. Chciał wszystkim udowodnić, że walczy z korupcją nawet we własnych szeregach, a dowodem na to ma być fakt, że praktycznie z dnia na dzień pozbywa się robaczywych owoców ze swojego koszyka. Z drugiej strony, na korzyść Tuska działa to, że ta afera nie jest jeszcze sprawą tego kalibru, co sprawa Rywina. Przynajmniej za taką jej nie uważa opinia publiczna. W stenogramach znanych z prasy nie ma dowodów wręczania jakichś korzyści finansowej, czy nawet jakiejś korzyści w postaci stanowisk. Są tylko wstępne sygnały o tym, że próbowano tak skorygować niekorzystną dla hazardu ustawę, żeby zadowoliła ona pana Sobiesiaka i innych.
Rzeczywiście dla Donalda Tuska celem samym w sobie jest prezydentura?

Oczywiście! Dlatego Tusk robi wszystko, żeby mówiono, jakim to on jest uczciwym człowiekiem, jak to on się nadaje na prezydenta. To jest gra o prezydenturę, a nie o utrzymanie premierostwa, bo tego nikt mu nie odbierze.
Co by się stało, gdyby Donald Tusk jednak szedł w zaparte i nikogo nie ukarał, poza szefem CBA Mariuszem Kamińskim?

Gdyby udawał ślepca i całkowicie zignorował i zlekceważył sprawę to zapewne wyszedłby na tym jeszcze gorzej. Powiedziałem już, że dla opinii publicznej afera Rywina była poważniejsza, niż na razie jest afera hazardowa. Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że jednocześnie wiarygodność materiałów z afery Rywina i afery hazardowej jest inna. Tam była tylko jedna kaseta i jedna rozmowa Rywina z Michnikiem, plus zeznania zainteresowanych świadków, czyli ludzi związanych z Agorą. Tutaj mamy urzędowy materiał. Co prawda ten urząd, CBA, jest przeklęty przez PO, ale to jest jednak wyspecjalizowana służba do walki z korupcją. Donald Tusk nie mógł tego tak po prostu zlekceważyć, jeśli myśli o tym, by w 2010 roku zostać prezydentem.
Afera hazardowa nie jest jedyną, która jest związana z obozem rządzącym. Jest jeszcze afera stoczniowa. Jak na kaliber obu spraw, to chyba dość szybko przycichły?

Dziwi mnie, że media, prokuratura i politycy tak szybko wyhamowali z aferą stoczniową, która jest bardzo symptomatyczna dla „przedziwnej” pracy polskich służb i urzędników, z której często wynikają ogromne interesy. Na mój nos za aferą stoczniową stoją jakieś duże pieniądze, niekoniecznie dla tych urzędników, którzy mieli podpisywać umowę o sprzedaży stoczni. Podejrzewam, że pieniądze miały iść okrężną drogą, ale ponieważ byłyby olbrzymie, mówimy zapewne o dziesiątkach milionów dolarów, to nawet drobne kwoty, które by dotarły do urzędników, byłyby dla nich „pieniędzmi życia”.
O jakich pieniądzach Pan mówi
?
Myślę konkretnie o pieniądzach pochodzących z handlu bronią. Handlarze z tej branży potrafią tak zamieszać, by dostarczyć te pieniądze właściwym osobom, że ostatecznie nikt nigdy nie doszukałby się tam jakichkolwiek naruszeń prawa. Może zostałyby "wyprane" przez Cenzin lub inne firmy.
Po kościach” rozeszła się też sprawa podsłuchiwania dziennikarzy. Może, jak sugerował Waldemar Pawlak, dziennikarze przesadzają z tymi podsłuchami?
Ta sprawa to już całkowita kompromitacja państwa polskiego! Nie chodzi tylko o sam fakt podsłuchiwania. Chodzi o to, że to ma związek z polityką. Spójrzmy na fakty. Rozpoczyna się od wściekłego ataku na komisję weryfikacyjną WSI, jako jedną z dwóch głównych przestrzeni, w których PiS może mówić o swoim niezwykle pozytywnym dorobku. Mam na myśli utworzenie CBA i likwidację WSI. Wojskowe służby były bowiem przeżarte dziedzictwem komunizmu, nie tylko jeśli chodzi o kadry, ale także w kwestii sposobu przechowywania tajnych materiałów, stosunku do prawa, państwa itd. Kiedy PiS-owi udało się wreszcie nadkruszyć ten układ, to wtedy PO, lobbowane przez zainteresowanych ludzi dawnych służb najwyższego stopnia, rozpoczęło akcję zmierzającą do skompromitowania tej inicjatywy. Doszło do brutalnego ataku, przeprowadzonego w szczególności przez media sprzyjające PO, na pierwszy raport o WSI. Kiedy to minęło, zaczęto się doszukiwać innych „braków i nadużyć”, jak „niszczenie i wywożenie dokumentów”, a dziennikarze posłuszni służbom od lat i będący w ich rękach masą plastyczną, bezmyślnie publikowali to, co usłyszeli od oficerów, którym zależało na tym, aby skompromitować PiS. Chciano pokazać, że to środowisko, które dokonywało likwidacji i weryfikacji WSI, jest także przeżarte korupcją.
I tym sposobem na celowniku prokuratury i ABW znalazł się m. in. Wojciech Sumliński?

Pewnie za pośrednictwem jakiejś gry operacyjnej wciągnięto dziennikarza, który na co dzień o tych służbach pisał i musiał się stykać - bo przecież bez kontaktu z ludźmi z tego świata nie można go ciekawie i prawdziwie opisać. Wykorzystano w tym przypadku naiwność i brak doświadczenia Wojciecha Sumlińskiego oraz jego temperament, który jest moim zdaniem, jak na dziennikarza zajmującego się tak poważnymi sprawami, troszkę wybujały. Zaatakowano go więc, wykorzystując psychologiczne i charakterologiczne cechy jego osobowości, po to, żeby zgnieść w zarodku aneks do raportu WSI, czyli kolejny produkt komisji weryfikacyjnej. Chciano doprowadzić do tego, żeby świat go nie uznał, ponieważ uderzał on w kilka ważnych osób i instytucji. To jest właśnie prawdziwy powód tego, że są podsłuchiwani inni dziennikarze. Nie ma tutaj żadnego przypadku, przecież służby specjalne od lat polują na ludzi wykonujących ten zawód po to, żeby ich zwerbować. Dobry dziennikarz może być dla nich nieprawdopodobnie pożyteczny. Dziennikarz polityczny, czy prowadzący program, do którego zapraszani są politycy, taki jak „Kawa na ławę”, wchodzi z nimi w bardzo bliskie kontakty. Jeżeli taki dziennikarz zacznie współpracować ze służbami, to może w luźnej rozmowie z tymi politykami dowiedzieć się wielu interesujących dla służb rzeczy. Taka współpraca jest bezcenna z punktu widzenia prognozowania i rozpoznawania przyszłości politycznej i układów politycznych, zarówno personalnych, jak i szerszych przez służby specjalne. Podobnie jest z „Rzeczpospolitą” i Cezarym Gmyzem. Ten dziennik jest przecież „psem, który kąsa” obecny układ.
Premier broni jednak szefa ABW. Czy Krzysztof Bondaryk jest niezastąpiony?

Bondaryk jest człowiekiem absolutnie oddanym PO. Chce trwać jak najdłużej na tym stanowisku i zabezpieczyć swoją przyszłość. Jeżeli jest się tak wiernym i tyle usług oddaje się partii, to nawet jeśli ona na chwilę odejdzie w cień i straci władzę bezpośrednią, to wiadomo, że wcześniej czy później znów zaistnieje się na urzędniczym firmamencie. A Bondaryk to jest klasyczny przykład karierowicza, w dodatku trzeba mieć skórę troglodyty, żeby wytrzymać tyle zarzutów ciążących na nim - i przed objęciem tego urzędu i zaraz po jego objęciu. On był nie do ruszenia mimo tylu rzeczy, które próbował wdrożyć, a które go ośmieszyły i okazały się karykaturalne, że także afera związana z podsłuchami nie jest mu w stanie zagrozić. Bondaryk jest zbyt cennym rycerzem sprawy PO, żeby mogła mu się stać jakakolwiek krzywda.
Jakim sygnałem dla służb specjalnych jest brak wyciągnięcia konsekwencji wobec Bondaryka i jego zastępcy Jacka Mąki, a z drugiej strony odwołanie Mariusza Kamińskiego z funkcji szefa CBA?

Gdyby nie głupota Jacka Mąki, a także jego ignorancja i cynizm, to nigdy nie dowiedzielibyśmy się o tym, że ci dziennikarze byli podsłuchiwani. Pamiętajmy jednak, że jest on drugorzędną figurą. W ABW wszystkimi sznurkami pociąga Bondaryk. Brak dymisji w ABW jest oczywiście sygnałem dla służb, że wolno im wszystko, o ile może to zaszkodzi PiSowi. Z kolei odwołanie Mariusza Kamińskiego to sygnał, że jeżeli ktoś zrobi coś przeciwko rządowi PO, to może tak właśnie skończyć. Tusk swoim zachowaniem ilustruje słowa Cyrankiewicza z 1956 roku po tzw. wypadkach poznańskich, że ręka podniesiona na władzę zostanie ucięta. Zauważmy, że nasz demokratycznie wybrany premier już nie tylko mówi - on swoje deklaracje realizuje.
Rozmawiał Petar Petrović, dziennikarz Polskiego Radia i współpracownik portalu Fronda.pl.
Fronda 2009-11-29

Autor: wa