I Chorzów, i Kraków
Treść
Antoni Piechniczek, który dwukrotnie był selekcjonerem piłkarskiej reprezentacji Polski, doprowadzając ją do trzeciego miejsca podczas mistrzostw świata w 1982 roku w Hiszpanii, został wybrany senatorem w okręgu katowickim. Mieszkający od lat w Wiśle Piechniczek startował w wyborach z ramienia Platformy Obywatelskiej, uzyskał 207 243 głosy. - Gratulujemy wyboru do Senatu i doskonałego wyniku w głosowaniu. Jak to się stało, że zdecydował się Pan kandydować? - Moją osobę zgłosiła Platforma Obywatelska. Nie jestem członkiem tej partii, ale w ubiegłym roku zostałem radnym z jej listy. Wcześniej, w 2002 roku, zostałem wybrany do sejmiku śląskiego, w którym pełniłem funkcję wiceprzewodniczącego. W drugiej kadencji byłem przewodniczącym Komisji Sportu, Turystyki i Rekreacji. W sumie byłem radnym bez mała sześć lat. Ludzie związani z PO namawiali mnie do kandydowania, mówili mi: "Masz interesujące pomysły, potrafisz o pewne rzeczy się upominać". - W 2005 roku kandydował Pan do Sejmu z ramienia Partii Demokratycznej w okręgu katowickim, ale nie udało się Panu zostać posłem. Nie zniechęciło to Pana do kandydowania teraz. - Wtedy demokraci nie przekroczyli progu wyborczego. Nie pamiętam, ile wtedy głosów otrzymałem - na pewno jednak nie tyle, co teraz - ale mówiono mi, że byłaby to wystarczająca ilość, gdyby Partia Demokratyczna przekroczyła próg wyborczy. Zakosztowałem pracy w sejmiku i doszedłem do wniosku, że mogę jeszcze dużo zrobić dla Polski, niekoniecznie na ławce trenerskiej. - Czy wybór do Sejmu to Pana największy pozasportowy sukces w życiu? - Nie traktuję tego w kategorii sukcesu, ale w kategorii dużej satysfakcji. Otrzymałem ponad 207 tysięcy głosów. Jak na Śląsk to bardzo dobry wynik. Z tego, co wiem, to także najlepszy wynik wśród ludzi sportu w Polsce. Cieszę się z tego tym bardziej, że wokół piłki klimat nie jest najlepszy. Ciągle mamy afery korupcyjne, wyniki zespołów klubowych są słabe, polską myśl szkoleniową uważa się za wsteczną, a złośliwi twierdzą nawet, że w ogóle jej nie ma. - Praca w Senacie to pomysł na dalsze życie? - Ja sobie sam powiedziałem, że będę senatorem tylko przez jedną kadencję. Na drugą, a będę miał wtedy 69 lat, już nie będę kandydował. I choć jest takie powiedzenie "nigdy nie mów nigdy", ja potrafię dotrzymać słowa. Senat to pewne zakończenie życiowej drogi. Nie mam większych aspiracji politycznych. Nigdy nie będę politykiem z pierwszej półki. - W Senacie znalazło się trzech ludzi sportu: Pan, Andrzej Person z Torunia - dziennikarz i działacz sportowy, oraz Andrzej Szewiński z Częstochowy - były siatkarz, a obecnie działacz sportowy, syn słynnej lekkoatletki Ireny Szewińskiej. Wszyscy byli na liście PO. To chyba mocna obsada sportowego środowiska w Senacie? - Z Andrzejem Personem rozmawiałem wiele razy. Andrzej Szewiński był w mojej komisji, gdy byłem radnym. Bardzo się cieszę, że będę mógł z nimi współpracować. - Jakie najważniejsze cele Pan sobie stawia jako senator? - Chciałbym lobbować na rzecz kultury fizycznej w szerokim tego słowa znaczeniu. Będę optował nie tylko za wielkim wyczynem - choć uważam, że państwo powinno się nim zajmować - ale trochę szerzej. Chodzi o stwarzanie warunków, by więcej ludzi grało w piłkę, jeździło na nartach, pływało, grało w tenisa i tak dalej. Świat uciekł nam bardzo w tej materii. - Wiemy, że bardzo bliska sercu jest Panu kwestia organizacji także na Śląsku finałów mistrzostw Europy w 2012 roku. - To mój najważniejszy cel. Chciałbym, żeby Euro 2012 w Polsce rozgrywane były na sześciu stadionach. Nie na pięciu, nie na czterech, ale właśnie na sześciu. Chciałbym bowiem, żeby finały odbywały się i na stadionie Śląskim w Chorzowie i - a nie: lub - na stadionie Wisły w Krakowie. Wiem, że nowy premier, którym zapewne będzie Donald Tusk, jest wielkim orędownikiem Euro 2012 na sześciu polskich stadionach, że wszystkie swoje kontakty polityczne będzie chciał wykorzystać w tym celu. Tak, by UEFA wyraziła na to zgodę. - Jak chyba wiele osób był Pan zaskoczony wyborem czterech miast, które mają być gospodarzami finałów Euro 2012 w Polsce. - To była skandaliczna decyzja, podjęta w ciszy politycznych gabinetów. Na siedmiu członków ją podejmujących tylko jeden był z Polskiego Związku Piłki Nożnej, a sześciu z nadania politycznego. Jeśli ta decyzja nie zostanie zmieniona, jeśli nie powiększy się organizatorów mistrzostw o Chorzów i Kraków, to będąc w Senacie, zachowam się jak... Rejtan. - Kilka dni temu minister sportu Elżbieta Jakubiak spotkała się z szefem UEFA Michelem Platinim i poruszyła temat rozgrywania meczów Euro 2012 także w Chorzowie i Krakowie. W listopadzie w Polsce ma gościć delegacja UEFA. To też może być okazja do nawiązania tego tematu... - Tyle, że delegacja UEFA ma odwiedzić stadiony tylko w Warszawie, Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu. Może się jednak uda zaprosić ją do Chorzowa i Krakowa. Gdyby do tego doszło, byłby to dobry sygnał, że wszystko idzie w dobrym kierunku. - Od przyznania Polsce wraz z Ukrainą miana współgospodarzy Euro 2012 minęło już sporo miesięcy, a tymczasem ciągle trwają dyskusje - gdzie, kto, kiedy i za ile. Nie obawia się Pan, że możemy stracić tę imprezę? - Donald Tusk wygrał wybory między innymi dzięki dwóm debatom, w których zwyciężył z większą i mniejszą przewagą, a w których bardzo często używał argumentów, że jeśli Polacy mają wrócić z Irlandii, Anglii czy innych krajów, nasz kraj musi rozwijać się gospodarczo. Jeśli - mam nadzieję - tak się stanie, a nagle w 2011 roku UEFA odbierze naszemu krajowi prawo organizacji mistrzostw, to spowoduje to zapaść gospodarczą, zdołuje psychicznie naród. Nie podniesiemy się po tym przez dziesiątki lat. Dlatego świadomość takiej ewentualnej klęski powinna spędzać sen z oka wszystkim politykom i ludziom, którym dobro Polski leży na sercu. - Z politycznych salonów wróćmy na piłkarskie boiska. 17 listopada naszą reprezentację czeka mecz z Belgią, być może decydujący o awansie na Euro 2008. 21 lat temu, także na Stadionie Śląskim i także meczem z Belgią, "biało-czerwoni" zapewnili sobie awans do finałów mistrzostw świata w Meksyku. Wtedy było 0-0, a Pana jako selekcjonera krytykowano za styl, w jaki Polska wywalczyła. Teraz niemal wszyscy są dużymi optymistami. Nie za dużymi? - Przewaga obecnej drużyny Leo Beenhakkera nad - w cudzysłowie - moją reprezentacją wynika z faktu, że zagra ona z odmłodzona ekipą Belgii, tymczasem w 1975 roku graliśmy z zespołem Pfaffa, Geretsa i Ceulemansa, która potem wygrała baraże z Holandią, prowadzoną przez Beenhakkera, a w mistrzostwach świata dotarła do półfinału. Teraz reprezentacja zrobiła tak dużo w drodze do mistrzostw Europy, że byłoby sztuką nie zakwalifikować się do nich. Stąd tak duży optymizm. A skoro porównujemy oba mecze, dodam, że wtedy graliśmy na nowej murawie, która przetrwała 21 lat i dopiero teraz jest wymieniana. - Ma Pan 65 lat, wielu starszych trenerów udziela się jeszcze czynnie na piłkarskim boisku... - Mógłbym być jeszcze trenerem w niejednym klubie pierwszoligowym, ale uważam, że przyszłość należy do szkoleniowców młodego pokolenia. Ja swoją karierę sportową zakończyłem drugą kadencją w roli selekcjonera reprezentacji. Mogła się ona lepiej skończyć niż pierwsza, choć uważam, że właśnie wtedy byłem lepszym trenerem - bardziej doświadczonym, mądrzejszym życiowo, bardziej wszechstronnym i spełnionym. - Ma Pan jeszcze jakieś swoje marzenie związane z futbolem? - Chciałbym - choć nie mówiłem o tym głośno - założyć własną szkołę trenerów. Szkołę, która nie tylko przygotowywałaby do zawodu młodych trenerów, ale i doskonaliłaby bardziej doświadczonych szkoleniowców. Jest w tej materii wiele do zrobienia. Czy wszyscy trenerzy, którzy pracują w pierwszej lidze, są już spełnieni w swojej profesji? W szkole mogliby się czegoś jeszcze nauczyć, wymienić poglądy. Dlaczego trenerzy drużyn, które walczą o awans do Ligi Mistrzów czy Pucharu UEFA, nie spotykają się ze sobą, nie wymieniają poglądów? Przecież w tym momencie nie konkurują za sobą. Chciałbym stworzyć prywatną szkołę w ciągu czterech lat. Zasiadając w Senacie, będę miał lepszy kontakt z różnymi ministerstwami. Rozmawiał: JERZY FILIPIUK "Dziennik Polski" 2007-10-25
Autor: wa