Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dziwne działania ABW

Treść

Ze Zbigniewem Wassermannem, członkiem sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, rozmawia Mateusz Dąbrowski
Czy na podstawie informacji, które wczoraj otrzymali posłowie ze speckomisji, można wysnuć wniosek, że mogło dojść do prowokacji służb specjalnych w sprawie dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego?
- To bardzo trudne pytanie, gdyż ta sprawa ma gryf tajności. Nie jest ona objęta tylko tajemnicą śledztwa, ale tajemnicą wyższą, ponieważ jej przedmiotem są również sprawy związane z bezpieczeństwem państwa. To śledztwo ma bardzo specyficzny przedmiot postępowania, bo dotyczy kwestii związanych z tzw. aferą korupcyjną aneksu do raportu Antoniego Macierewicza. Ono miało swój epilog sejmowy, kiedy marszałek Bronisław Komorowski spotkał się z pułkownikami rozwiązanych Wojskowych Służb Informacyjnych, Tobiaszem i Lichockim, i wcale nie odżegnywał się od tego, że wyraził wstępnie zainteresowanie propozycją dotarcia do aneksu, który był przecież objęty tajemnicą państwową. To miało być przedmiotem rozpoznania Komisji ds. Służb Specjalnych, ale pan marszałek stwierdził, że może się z nami co najwyżej napić kawy, a nie stawić się przed komisją. To pokazuje, że ta sprawa ma bardzo poważny charakter, ale jest jednocześnie okryta takim nimbem tajemnicy, że dowiedzieć się o niej cokolwiek jest niezwykle trudno, nawet sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych, której członkowie mają dostęp do ściśle tajnych informacji.
Co wspólnego z tą sprawą ma ABW?
- W tej sprawie pojawiają się dziwne działania Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, które były szczególnie opresyjne wobec dziennikarzy. Przypomnę przeszukanie u Piotra Bączka, byłego współpracownika Antoniego Macierewicza, które było filmowane przez dziennikarzy telewizji. Wówczas ABW bardzo ostro ich potraktowała, zabrała im kasety i inne materiały. Później była sprawa Wojciecha Sumlińskiego i jego próba targnięcia się na własne życie. Sumliński napisał pewien list, z którego wynikało, że wykonywał pracę właściwą dla dziennikarza śledczego, tzn. interesował się wieloma śledztwami w Polsce, ale miał również pewną wiedzę na temat nieprawidłowości, które miały być popełnione przez wiceszefa ABW, pana Mąkę. Z tego listu wynikało, że pan Mąka miał nakłaniać innych funkcjonariuszy, m.in. szefa delegatury lubelskiej, do dostarczenia przeciwko mnie jakichś obciążających materiałów oraz że wiceszef ABW miał niezgodnie z prawem przejąć duże mieszkanie służbowe w Warszawie. W tle tej sprawy było też działanie pana Mąki, który zareagował pozwem o ochronę dóbr osobistych.
Sugeruje Pan, że mamy do czynienia ze swego rodzaju zemstą służb specjalnych?
- W tej sprawie, na której doniosłość, utajnienie i powagę chciałbym zwrócić szczególną uwagę, zdarzyło się coś, do czego bardzo rzadko dochodzi w zwykłych sprawach, nie tak chronionych. Otóż materiał uzyskany z bardzo wrażliwych czynności operacyjnych, czyli podsłuchów, został odtajniony, a następnie dziwnym trafem był bardzo przydatny panu Mące w jego prywatnym procesie cywilnym przeciwko dziennikarzom. To jest ważne z tego względu, że dziennikarze to kategoria osób, które przy wykonywaniu swoich działań zawodowych są szczególnie chronione przez prawo. Kolejna kwestia: w jakim celu sąd udziela zgody na podsłuch. W tym przypadku mamy do czynienia z podsłuchem procesowym, nie operacyjnym. To prokurator wystąpił o zgodę do sądu, i taką uzyskał. Ale zgodę dostaje się na bardzo konkretny podsłuch, czyli na określone przestępstwo wymienione w ustawie w katalogu. Widzę w nim dwa przestępstwa, które mogły uzasadniać ten wniosek: korupcja albo ujawnienie tajemnicy państwowej. Kodeks postępowania karnego mówi, że otrzymuje się zgodę od sądu na podsłuch po to, aby wybrać materiał użyteczny do takich przestępstw. I wówczas, jeśli w drodze podsłuchu uzyska się inny materiał, to nie jest to materiał, który można wykorzystywać. Są dwie możliwości: albo jest to materiał zbędny dla śledztwa, wówczas trzeba powiadomić o tym sąd i go zniszczyć, albo może on być przydatny do innego postępowania. Teraz pytanie - jak szerokie jest pojęcie "innego postępowania", bo jest to procedura na użytek postępowania karnego, nie cywilnego. Więc pierwsza wątpliwość, czy to "inne postępowanie" można uznać za cywilne, a druga - to następcza zgoda sądu. Bo jeśli ten materiał jest nieprzydatny do tych przestępstw, co do których toczy się śledztwo, to sąd nie dał zgody na ich używanie. I na to nowe użycie sąd powinien dać zgodę następczą. Takie jest orzeczenie Sądu Najwyższego na bazie podsłuchów policyjnych. Ani jedna, ani druga sytuacja nie zaistniała w tym przypadku, czyli inaczej mówiąc, była to samowola prokuratora, który wykonał pewną usługę na rzecz pana Mąki. I tu się rodzi kolejna wątpliwość, mianowicie czy każdy przeciętny Kowalski, który by się zwrócił o te materiały, otrzymałby je. Następne pytanie, to skąd pan Mąka wiedział, które materiały będą użyteczne dla procesu cywilnego, skoro akta sprawy liczyły sporo tomów. Więc skąd orientacja, co się w tych aktach znajduje, skoro było to osobiste śledztwo prokuratora.
Rodzi się podejrzenie, że prokurator współpracował z wiceszefem ABW...
- Mamy do czynienia z sytuacją, w której ewidentnie wszystko wskazuje na to, że jest to pewnego rodzaju odwet na dziennikarzu, który zbyt dociekliwie badał pewne sprawy. Absolutnie nie można odrzucić takiej wersji. Kolejny problem prawny w tej sprawie dotyczy artykułu 156 kodeksu postępowania karnego, który mówi, że w wyjątkowych wypadkach prokurator może wyrazić zgodę na upublicznienie materiałów ze śledztwa. I teraz pytanie, czym są te wyjątkowe wypadki. Czy wyjątkowym wypadkiem jest prywatny interes zastępcy szefa ABW i zaspokojenie potrzeb do prywatnego procesu, czy może interes wymiaru sprawiedliwości, bezpieczeństwo państwa. Moim zdaniem, jest to sytuacja, która absolutnie kwalifikuje się do wyjaśnienia w drodze postępowania karnego. Oczywiście nie przesądzam kwestii zakończenia tego postępowania, ale uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa, i to nie tylko przez pana Mąkę, ale i prokuratora, wydaje się wysoce prawdopodobne. Wygląda na to, że ktoś poszedł komuś na rękę z uwagi na relacje służbowe i pełnioną funkcję. Moim zdaniem, jest to skandal. Jest to sytuacja, w której premier Tusk zastosował po raz kolejny metodę sądu we własnej sprawie i powiedział opinii publicznej, że nie widzi powodu do ingerencji, bo od szefa ABW pana Bondaryka dostał raport, z którego wynika, że wszystko było w porządku. Inaczej mówiąc, pan Bondaryk, który mógłby odpowiadać za brak nadzoru nad panem Mąką, powiedział premierowi, żeby ten był spokojny, bo on nie widzi żadnego naruszenia prawa w tej sprawie. Ręce opadają, jeśli w ten sposób kontrola ma badać prawidłowości postępowania służb w tej sprawie.
Wygląda na to, że sprawa Sumlińskiego to wierzchołek góry lodowej. Czy uważa Pan, że uda się wyciągnąć konsekwencje karne wobec osób, które dopuściły się naruszenia prawa?
- Jestem sceptycznie nastawiony. Iluzoryczne wydaje się oczekiwanie na to, że osoby, które są winne, poniosą odpowiedzialność. Z reguły jest tak, że to one same kontrolują, czy popełniły błąd, czy też nie.
Dziękuję za rozmowę.
"Nasz Dziennik" 2009-11-06

Autor: wa