Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dziesięć procent Tuska

Treść

Platforma Obywatelska zamierza zrealizować swoje przedwyborcze obietnice i radykalnie zmniejszyć administrację państwową. Redukcja ma objąć aż 12 tys. osób, czyli aż 10 proc. wszystkich zatrudnionych pracowników. Etaty mogą stracić pracownicy m.in. Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Nad planami cięć etatowych pracuje już stały komitet Rady Ministrów, który ma je przedstawić za miesiąc. Tymczasem resorty nie ukrywają, że już teraz brakuje im w niektórych departamentach wykwalifikowanych pracowników.
O cięciach wydatków i ograniczeniu zatrudnienia w administracji Donald Tusk mówił jeszcze w 2008 roku. Premier deklarował, że mogą to być redukcje "w biurokracji centralnej". Szef rządu podkreślał, że wskazywanie przez ministrów, gdzie można szukać oszczędności, ma przede wszystkim na celu uniknięcie jakichkolwiek cięć tam, gdzie "dotknęłyby one zwykłych ludzi i ich dochody". Administracja rządowa to dziś około 120 tys. osób. Jeżeli rząd Tuska zwolni 10 proc. zatrudnionych w niej pracowników, do czego się przymierza, redukcja dotknie aż 12 tys. osób. Tymczasem w ministerialnych departamentach brakuje wykwalifikowanej kadry.
Plan dotyczący cięć personalnych, o którym kilka dni temu pisała "Gazeta Wyborcza", ma przygotować szef komitetu stałego kancelarii premiera Michał Boni. Niestety, mimo wielokrotnych prób nie udało nam się z nim skontaktować. Kancelaria milczy co do tego, w jaki sposób cięcia te miałyby być przeprowadzone i jakich departamentów mają one dotyczyć. Jak zapewniał szef Rady Służby Cywilnej Adam Leszkiewicz, ta duża redukcja nie spowoduje dezorganizacji pracy urzędów, a cały plan ma na celu sprawdzenie, czy urzędnicy się nie dublują. Zbigniew Chlebowski, szef Klubu Parlamentarnego PO, zapowiada tymczasem, że poszczególne resorty będą musiały zwalniać urzędników, aby zaoszczędzić kilkanaście miliardów złotych, po to, by zapobiec konieczności podnoszenia podatków. Resorty mają na to czas do jesieni - we wrześniu do Sejmu musi trafić projekt budżetu na 2010 rok. Decyzje o redukcji musiałyby więc zapaść jeszcze w sierpniu.
Według informacji, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", redukcje personalne mają dotknąć m.in. Ministerstwo Finansów, gdzie przesycenie kadrowe można zauważyć w postaci aż dziewięciu wiceministrów! Z drugiej strony w resorcie panuje specyficzny bałagan. Na liście kierownictwa resortu figuruje nazwisko Ludwika Koteckiego, powołanego w roku ubiegłym przez Tuska na koordynatora wprowadzenia Polski do strefy euro. Tymczasem okazuje się, że kieruje on tylko jednym departamentem.
Na pewno nie ominą też Ministerstwa Spraw Zagranicznych, w którym pracuje około 4 tys. urzędników. Rzecznik prasowy Piotr Paszkowski stwierdza, iż w resorcie już od kilku miesięcy trwa przegląd kadry pod kątem optymalizacji zatrudnienia i oszczędności. - Ze względu na trudności budżetowe, które spowodowały różnice kursowe: otrzymujemy bowiem środki z budżetu centralnego w złotówkach, a nasze wydatki w 65 proc. są w walutach obcych - tłumaczy rzecznik. Paszkowski nie chciał jednak zdradzić, ilu pracowników zostanie zwolnionych. Takich decyzji można się spodziewać jeszcze w tym roku, głownie na stanowiskach etatowych służby zagranicznej.
Cięcia będą dotyczyć też Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Szef MSWiA Grzegorz Schetyna zapewniał jednak niedawno, że oszczędności w resorcie będą czynione przede wszystkim w administracji i kosztach bieżących. Ale jednocześnie ministerstwo szuka wysoko wykwalifikowanych pracowników na wolne stanowiska. Politycy PiS obawiają się, że już niedługo będzie miał miejsce efekt domina i że zapoczątkuje go likwidacja Departamentu Migracji (DM) w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej. Oficjalny powód likwidacji, jaki podaje resort, to "upraszczanie struktury organizacyjnej ministerstwa i zmniejszenie liczby stanowisk kierowniczych".
W Ministerstwie Obrony Narodowej, w którym mówi się o zlikwidowaniu jesienią misji wojskowych m.in. w Czadzie i ograniczeniu zakupu sprzętu, trwają już pewne prace nad "opiniowaniem pracowników", ale płk Wiesław Grzegorzewski, szef Wydziału Prasowego MON, zapewnia, że w resorcie redukcji etatów się nie przewiduje. Podobnie jest w Ministerstwie Zdrowia.
Resort nauki i szkolnictwa wyższego już na przełomie 2008 i 2009 r. przeprowadził głęboką restrukturyzację urzędu. Ministerstwo, które obecnie poszukuje nowych pracowników, zastrzega, że nie będzie teraz żadnych zwolnień, a to z racji nałożonych na MNiSW dodatkowych zadań, w tym konieczności obsługi trzech programów unijnych. - Oczywiście, zgodnie z polityką rządu, będziemy przyglądać się samemu urzędowi pod kątem racjonalizacji działań - informuje Bartosz Loba, rzecznik resortu. Podobnej argumentacji używa Ministerstwo Sprawiedliwości, gdzie jak wytłumaczyła nam Joanna Dębek z Wydziału Informacji tego resortu, "redukcja zatrudnienia spowodowałaby poważne zagrożenie dla realizacji zadań nałożonych na Urząd".
Racjonalizacja zamiast ślepej redukcji
Za redukcją w administracji rządowej opowiada się Prawo i Sprawiedliwość, ale jak podkreślił Mariusz Błaszczak, szef kancelarii premiera w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, tylko pod warunkiem, że "będzie ona racjonalna". - Skąd się wzięło te 10 procent i dlaczego na przykład nie jest to 8 procent? Kiedy rządziło PiS, przeprowadzono pewną analizę, niestety niezakończoną, która miała wykazać, czy nie dublują się kompetencje urzędników. Każdy dyrektor generalny ministerstwa, agencji itd. był zobowiązany do tego, by opisać stanowisko pracy swoich pracowników. Ale nie działaliśmy na ślepo, a z tego, co zapowiada obecny rząd, to ta redukcja ma być dokonywana właśnie w taki sposób - deklaruje Błaszczak.
W ocenie Jana Staniłki, eksperta w dziedzinie polityki ekonomicznej z Instytutu Sobieskiego w Warszawie, przerosty zatrudnienia w resortach to fakt wynikający z ich dość archaicznej struktury. Każde ministerstwo pracuje samodzielnie, ma swoje własne zakłady budżetowe i prawne. Ale Staniłko argumentuje, że każdy ruch redukcji kadr, byle tylko dojść do jakiegoś poziomu liczbowego, będzie absurdalny. W jego opinii, owe 10 procent to liczba wybrana apriorycznie jedynie zgodnie z obiegowym przekonaniem, iż w Polsce biurokratów jest za dużo. Staniłko podkreślił też, że błędem jest to, że w Polsce nie ma żadnej instytucji rządowej, która zajmowałaby się standaryzacją i modernizacją administracji publicznej. Zdaniem eksperta, o redukcji etatów można mówić, ale jedynie w kontekście szczebla powiatowego, a nie centralnego. - Nikt nie przeprowadził dotąd generalnego audytu w instytucjach publicznych. Na pewno kadry można obciąć, ale to wiąże się z obniżeniem efektywności pracy. Muszą temu towarzyszyć jakieś amortyzujące działania, które nie prowadzą do obciążenia pracą pozostałych pracowników - tłumaczy Staniłko.
Argument ten podzielają posłowie PSL i PiS. - Wydatki na administrację centralną są dużo mniejsze niż na przykład w powiatach. Nie chce się wierzyć, że aż 12 tys. osób jest niepotrzebnych, i obawiam się jednego: że jeżeli zwolnienia nastąpią, to ci pozostali nie będą w stanie sprostać całej tej biurokratycznej pracy - komentuje Jan Łopata (PSL).
Anna Ambroziak
"Nasz Dziennik" 2009-08-01

Autor: wa