Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Dzieci polskie na wojennej tułaczce

Treść

Zbrodnie sowieckich deportacji dotknęły tysiące polskich rodzin. W nędzy, głodzie i poniewierce na bezkresach "nieludzkiej ziemi" umierali mężczyźni, umierały kobiety i dzieci. Z licznych relacji deportowanych dowiadujemy się, że najszybciej odchodzili ludzie starzy i konały niemowlęta. Umierali już podczas wiele tygodni trwającej drogi do Tobolska czy pod Irkuck. Dla starych ludzi pragnących spokojnie dożyć wśród najbliższych i spocząć na rodzinnym cmentarzu poranek 10 lutego 1940 r. był początkiem tragedii i wielkiej destrukcji całego ich dotychczasowego życia.

Umierali w drodze nie tylko dlatego, że byli starzy i przez to słabsi. Zabijały ich zgryzota, lęk przed nieszczęściami, które czyhały na ich dzieci i wnuki, złe przeczucia i doświadczenie życiowe, które kazało im nie wierzyć sowieciarzom, zapewniającym obłudnie, że muszą się "ewakuować" ze "strefy przyfrontowej", ale wrócą tu jeszcze. Wtedy, na początku 1940 r., nie było frontu niemiecko-sowieckiego ani nikt o nim nawet nie myślał. Trwała przyjaźń między zbrodniczymi państwami, które prowadziły wobec Polaków identyczną politykę wynaradawiania i mordowania "elementów przywódczych", do których zaliczano nie tylko znanych działaczy państwowych, ale i prostego wiejskiego nauczyciela czy księdza.
Wśród setek tysięcy ludzi wywożonych w głąb Związku Sowieckiego były dzieci, których los szczególnie nas porusza i wyciska łzy nawet po tylu latach. Nic dziwnego, że na setkach tablic fundowanych w całym kraju dla ocalenia pamięci o deportowanych pojawiają się nieustannie nieśmiertelne słowa Adama Mickiewicza z III części "Dziadów" - przysięga i zapewnienie o wiecznej pamięci: "Jeśli zapomnę o nich - Ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie". Bohater Mickiewicza wypowiadał te słowa, patrząc na znikającą rękę i głowę nieletniego chłopca wywożonego w latach dwudziestych XIX w. rosyjską kibitką na Sybir.
W zbiorku wierszy "Na wędrownym szlaku", wydanym w roku 1943 w Teheranie przez polską gazetę "Polak w Iranie", jest utwór "Polskie dzieci w ZSSR". Oddaje on może zbyt patetycznie, ale prawdziwie ówczesne tęsknoty: "Znad książek i szkolnych pulpitów, ze Lwowa, Krakowa, Warszawy oderwał nas cień messerschmitów od zabaw i boisk sportowych. Nielitościwa dłoń wojny rzuciła nas po świecie (...). Chcemy, by nasi ojcowie, walczący w polskich szeregach, mogli nas z dumą uścisnąć jak swoich młodszych kolegów. I chcemy wrócić do domu, do naszej Polski miłej". Niestety, do Polski miłej wróciło po wojnie niewiele dzieci z sybirskiego szlaku, których z sowieckiej niewoli wydostał generał Władysław Anders, a które potem rozpierzchły się na cały świat niczym zagubione pisklęta - do Iranu (Ahwaz, Isfahan - "miasteczko polskich dzieci", Pahlevi, Teheran), do południowej Afryki (Abercorn, Bwana Mkubwa, Fort Jameson, Livingstone, Lusaka, Marandellas, Oudtshoorn, Rusape), Afryki Wschodniej (Ifunda, Kidugala, Koja, Kondoa, Masindi, Tengeru, Rongai), Indii (Balachadi, Bandra, Karachi, Valivade), Meksyku (Santa Rosa) i Nowej Zelandii (Pahiatua). Zastanawia ogromna wśród nich liczba sierot. Z uratowanych przez polskie wojsko dzieci ponad 40 proc. było pełnymi sierotami. Jak wytłumaczyć śmierć ich matek i ojców - ludzi w sile wieku, więc najsilniejszych spośród deportowanych? Odpowiedzią na to pytanie jest z jednej strony ciężka, wyniszczająca praca, z drugiej zaś odejmowanie sobie od ust, by nakarmić dzieci. Mama 13-letniej Janeczki przepadła na zawsze, gdy pociąg zagrzebany w zaspach niespodziewanie ruszył. Patrzyła z rozpaczą na oddalające się światła, stojąc po pas w śniegu niedaleko wsi, w której miała nadzieję znaleźć pożywienie dla swych dzieci. Umierająca mama 6-letniego Gienia Grabskiego karmiła piersią do ostatniego tchnienia swą maleńką córeczkę. Po latach Eugeniusz nauczy się rysować, by pokazać światu tę rozdzierającą serce scenę. On i siostrzyczka przeżyli, rodzice zostali na zawsze w "nieludzkiej ziemi", ale bez ich poświęcenia dzieci też by się zatraciły.

"Sam w sobie i za siebie"
Wicekonsul polski w Bombaju, Tadeusz Lisiecki, ratował dzieci polskie ze Związku Sowieckiego, przewożąc je ciężarówkami do Iranu. Jeszcze wiele lat po wojnie nie potrafił znaleźć słów, by opisać to, co zobaczył na "nieludzkiej ziemi". W liście z lipca 1962 r. wspominał: "Dziwi mnie nieraz, żeśmy nie ulegli jakiemuś szokowi. Każdy z tych zesłańców cierpiał "sam w sobie i za siebie lub najbliższych". Mnie wypadło przeżywać smutki i cierpienia, tragedię tysięcy ludzi. Wobec tego ogromu nieszczęścia czułem się jak bezradny widz, przyglądający się ofiarom żywcem płonącym na stosie i próbujący wiaderkiem wody przytłumić płomienie! Czy może konającemu podać kubek zimnej wody? Tak się czułem, gdy objąwszy ogrom problemu zdałem sobie sprawę, że tych kilkaset skrzyń żywności, ubrań, lekarstw i wyposażenia dla szpitala polowego to kropla wody w oceanie...".

Pochwała od zbrodniarza
Mała Halinka Szpilewska, zesłana z matką i bratem do Kazachstanu, ucieszyła się z "pochwalnej gramoty", jaką otrzymała na zakończenie roku szkolnego 1942/1943 w sowieckiej szkole. Na "gramocie" widniał wizerunek Stalina, który w marcu 1940 r. kazał zabić jej ojca w Katyniu! Dziewczynka jeszcze tego nie rozumiała. Matka nie miała serca, by smucić dziecko żądne pochwały, ale w swoich zapiskach zanotowała:
"20 maja - Halusia przeszła do trzeciej klasy, dostała odznaczenie 'pochwalną hramotę'. Tak mi ciężko. Płakałam. Dlaczego my nie w Polsce?! Hala słabo czyta po polsku. Choruje na malarię, żółta jak wosk, trzeba by ją odżywić. Czym i za co? Serce się kraje, gdy patrzę na dzieci. Dlaczego nie umarliśmy w Polsce, póki ten Sybir...
8 czerwca - Dziś moja Haluśka zapracowała 50 dkg chleba, chodziła na step pielić pszenicę, przyszli po nią, gdy jeszcze spała. Jak ciężko, moja malutka... Bóg pozwoli, zapracuję jeszcze na nią.
25 lipca - 'Nada sowiecku właść lubić', odezwał się predsiedatiel kołchozu, gdy przyszłam upomnieć się o przydział pszenicy. Za dumna jestem, żeby przy takiej osobistości płakać. Biedne dzieci ledwie nogami plączą. Kiedy nadejdzie dzień wolności, kiedy zaświeci dla nas słonko w Polsce?".
Hala była w tej szkole i w tej klasie jedyną Polką. Jej starszy brat Waldek już nie mógł się uczyć. Miał "już" 12 lat i pracował na stepie w kołchozie. Hala nosiła bratu do pracy, gdy był bliżej (na przykład "tylko" 10 km od miejsca osiedlenia) to, co mamie udało się zdobyć i ugotować: zacierkę, kaszę jaglaną... Nieraz kusiło ją, by trochę skosztować, bo ciągle była głodna, ale to przecież dla Waldka... Miała 10 lat, bała się wilków na stepie, a jeszcze bardziej duchów ludzi pomordowanych przez bolszewików, o czym po cichutku mówiono w kołchozie. Żegnała się sto razy i krzyżem znaczyła wszystkie strony świata, ale nie przyznawała się mamie do tych lęków, bo miłość do brata przezwyciężała wszystko. Kto zna słowa, które wyrażą cierpienia polskiego dziecka w Sowietach - zwłaszcza tego, któremu nie była pisana kwarantanna i troskliwa opieka w Pahlevi, Teheranie, w Pahiatui, w Santa Rosa i wszędzie tam, gdzie trafiały dzieci wywiezione cudem ze Związku Sowieckiego?

Ojciec przyjechał...
Wandzia Jarosławska miała 11 lat, gdy wybuchła wojna. Dziewczynka napisała wtedy swój pierwszy wierszyk: "Dzisiaj noc gwiaździsta, jasno księżyc świeci, a my śpimy w domu: przyszłość Polski - dzieci. Ale tam na froncie krew się tak przelewa, jasno księżyc świeci, strasznie szumią drzewa. A przez nasze okno jasny księżyc świeci, a my śnimy sobie przyszłość Polski - dzieci...".
Ojciec Wandzi aresztowany przez NKWD zginął w Katyniu. 13 kwietnia 1940 r. Wandzia z mamą i bratem zostali deportowani do Kazachstanu. Jechali 17 dni bez jedzenia i bez wody w przepełnionych wagonach. Mogli liczyć tylko na to, co zabrali z domu. Było bardzo zimno. Jednak Wandzia zapamiętała najbardziej z tej podróży utratę ukochanej lalki. Posadziła ją na poprzecznej desce wagonu niedaleko okna. Lalka wypadła na drugą stronę, a dziewczynka zalała się łzami. "Polska lalka nie chce na Sybir..." - westchnęła jakaś kobieta.
Trafili do kołchozu "Krasnyj Kazachstan". Przymierali tam głodem. Po umowie Sikorski - Stalin 14-letni Jerzyk Jarosławski został kadetem w armii gen. Władysława Andersa. Matka była szczęśliwa, że przynajmniej jedno z dzieci uratuje się z sowieckiego piekła. Wandzia dostała się do polsko-sowieckiej szkoły w Semipałatyńsku. W roku 1946 wróciła z matką do Polski. O ojcu rzadko rozmawiały. Za bardzo bolało. Nigdy też nie rozpamiętywały swoich sybirskich ran. Uważały, że to byłby grzech. Przecież los obszedł się z nimi łaskawie. Matka ze zgrozą wspominała rodzinę swego męża. Michał Jarosławski został wywieziony przez NKWD razem z żoną i sześciorgiem dzieci, z których najstarsze miało dziewięć lat. Wszyscy umarli w Związku Sowieckim z głodu...
Po wojnie Wandzia uczyła się w Liceum Pedagogicznym w Częstochowie. Prześladowało ją natrętne, bolesne, nigdy niespełnione marzenie. Siedząc w ławce szkolnej, przymykała powieki i wyobrażała sobie, że do klasy wchodzi woźny i woła: "Jarosławska, ojciec przyjechał".

Łzy ojca
Halinka Juszczyk miała 8 lat, gdy wybuchła wojna. Mieszkała z rodziną w Niechniewiczach koło Nowogródka i była bardzo dumna z ojca legionisty. Wojnę witała bardziej z zaciekawieniem niż lękiem. Pierwszy niepokój wzbudzili w niej Żydzi pozdrawiający 17 września 1939 r. sowieckie czołgi w Niechniewiczach, wymachujący czerwonymi szmatami. Dziecko wychowane w patriotycznej rodzinie nic z tego nie rozumiało. Wieczorem NKWD aresztowało ojca i innych osadników wojskowych. Po raz pierwszy i ostatni widziała w oczach ojca łzy na pożegnanie. Nigdy go już nie zobaczyła.
Gospodarstwo Juszczyków splądrowano i ograbiono. 10 lutego 1940 r. matka wraz z dziećmi trafiła do sowieckiego transportu. Ze stacji Baranowicze dotarli oni aż pod Wołogdę. Zakwaterowano ich w zapluskwionych barakach po 50-60 osób. Matka codziennie o godz. 6.00 wychodziła do przymusowej pracy w lesie. Wracała po 12 godzinach. Toporem odcinała gałęzie ze ściętych drzew. Za morderczą pracę dostawała po tygodniu kupon, za który mogła kupić kawałek chleba dla rodziny i trochę zupy.
Halinka poszła do sowieckiej szkoły. "W tej szkole, gdy zapytano nas, 'czy wierzycie w Boga', a dzieci podniosły rękę do góry, nauczycielki biły nas po rękach. Po dwa cukierki dawały tym dzieciom, które mówiły, że w domu się nie modlą. Jak się było głodnym, to taki cukierek znaczył bardzo wiele. Nauczycielki mówiły, że te cukierki daje im towarzysz Stalin. To były bardzo młode osoby, po 20 lat, Rosjanki. Biły nas często".

Hołd dla matki
Po "amnestii" związanej z umową Sikorski - Stalin rodzina ruszyła w upiorną, dwumiesięczną podróż do Uzbekistanu. Czteroletnia Jadzia umarła w drodze, jej ciało pozostało na stacji w Czelabińsku. Dwa dni później umarł sześcioletni Staś, ciało zostało na stacji w Kazłatach. Halinka zapamiętała, że na każdej stacji leżały martwe ciała ludzi. Matka była zdruzgotana, ale żyła dla pozostałych dzieci.
Po tej upiornej podróży dzieci trafiły do polskiego sierocińca wojskowego i z Krasnowodzka razem z matką popłynęły do Pahlevi, potem trafiły do polskiego obozu w Teheranie.
Przez Indie i Afrykę Halinka z siostrą Krysią i z mamą dotarły w roku 1950 do Australii. Po dwóch latach zamieszkały w Melbourne, gdzie Halina wyszła za mąż za Polaka. Dziś pani Halina Kojder pisze: "Osobą, której pragnę poświęcić moje wspomnienia, a zwłaszcza te z okresu pobytu w Rosji sowieckiej, jest moja Mama (...). Raczej nieśmiała, kochająca żona i matka, za którą ważne decyzje podejmował mąż, znalazła się w sytuacji, w której nawet odporny mężczyzna z silnym charakterem by nie wytrwał. Mimo to z ogromnym samozaparciem walczyła, aby ratować dzieci. Rzadko widziałam uśmiech na Jej twarzy. Prawie nigdy nie chciała mówić o swoich przeżyciach na nieludzkiej ziemi, o śmierci Stasia i Jadzi... Kiedy sama zostałam żoną i matką, w pełni zrozumiałam, co przeszła, aby nas uratować. Składam cześć Jej pamięci!".

Ostatnie wakacje
Ośmioletnia Zosia Ostrowska zakończyła rok szkolny 1938/1939 w Szkole Powszechnej im. ks. Kordeckiego we Lwowie z samymi piątkami. Zaczynały się szczęśliwe wakacje, ostatnie takie wakacje w życiu dziewczynki. Widzimy ją na zdjęciu uśmiechniętą ze starszym rodzeństwem i z ukochanym misiem. Dwunastoletni Janek kończył już szkołę powszechną i po wakacjach chciał się uczyć w Gimnazjum im. Stanisława Szczepanowskiego. Krysia miała przed sobą jeszcze szóstą klasę powszechniaka. To był ostatni rok szczęśliwego dzieciństwa. W kwietniu 1940 r. dzieci z mamą Wandą Ostrowską zostały deportowane do Kazachstanu. Zosia uczyła się tam w polsko-sowieckiej szkole. Jako wzorowa uczennica pięknie wykaligrafowała podanie o Lechu, Czechu i Rusie. "Szli przez lasy tam, gdzie znachodzi się Polska". Wypieściła życzenia imieninowe dla starszej siostrzyczki, na których są kwiatki i "siostrzany pocałunek", czyli odcisk ust i serdeczna dedykacja. Datowane w Ajaguzie, Semipałatyńskiej Obłasti, 13 marca 1941 roku.
Pani Wanda zaryzykowała. Wysłała starsze rodzeństwo do generała Andersa. Szczęśliwie wydostali się ze Związku Sowieckiego. Janek pisał do mamy we wrześniu 1942 r.: "30 sierpnia dostałem mundur, buty, spodnie, bluzę, pierożek, wełniane kalesony, trykotową koszulę i sukienną, chlebak, manierkę, 2 koce, paski do koców, nóż, łyżkę, widelec, ręcznik, mydło, pas i scyzoryk (...). Jesteśmy w Aszchabadzie. Podobno mamy jechać do Indii, do Bombaju".
Janek mieszka dziś w Londynie, Krysia w Warszawie. Zosia umarła w Rosji...

"Zmora ta sama"...
Środa 15 sierpnia 1945 r. była w Rodezji Południowej zwykłym dniem roboczym, jednak w miasteczku Digglefold siedemnastoletnia Frania Sklepowicz z polskiego gimnazjum żeńskiego zapisała w swoim zeszycie harcerskim: "W ciężkich i przełomowych czasach przychodzi nam święcić jedną z najwspanialszych dat naszej historii - 25. rocznicę sierpniowego cudu nad Wisłą. Na horyzoncie politycznym Polski pojawia się dziś ponownie zmora ta sama, tej samej barwy i charakteru, jaka w roku 1920 groziła naszej stolicy, a poprzez nią całej Europie. W większej bez porównania niż wówczas skali powtarzać się zaczyna pochód Azji na pożarcie cywilizacji zachodniej, a czerwona pięść grozi dziś z brutalną wyrazistością całemu światu naszego ducha i pojęć, sięga, by zdobyć i zniszczyć wielowiekowy dorobek Polski i Europy. I znowu, jak wówczas w sierpniu, na przedpolach Warszawy dziejowe przeznaczenia stawiają Polskę na pierwszym miejscu w poprzek płynącej nawale". Trudno powiedzieć, czy to były myśli Frani, czy opinie wzięte z polskich gazet. Dziewczynka była mądra i dojrzała, na świadectwie gimnazjalnym piątki od góry do dołu. Jedno nie ulega wątpliwości: dzieci polskie, które przeszły deportację, głód i poniewierkę na "nieludzkiej ziemi", dobrze rozumiały, czym się różni "czerwona pięść" od ducha cywilizacji zachodniej...
Frania napisała jeszcze w swoim harcerskim zeszycie, że najważniejszym dniem jej życia było przyrzeczenie harcerskie, które odebrał od niej druh hm. Zdzisław Peszkowski ze Związku Harcerstwa Polskiego na Wschodzie.

Dla Polski
Bracia Michalscy byli już nastolatkami, kiedy z mamą i młodszą siostrzyczką zostali deportowani przez NKWD. Ewakuowani z Rosji obydwaj zgłosili się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. W roku 1942 Roman miał już 19 lat, Tadeusz 17. Starszy z braci zginął w maju 1944 r. pod Monte Cassino. Młodszy rok wcześniej na ORP "Orkan". Polski niszczyciel zbudowany w roku 1942 w Anglii eskortował konwoje na Oceanie Atlantyckim i do Murmańska. W sierpniu 1943 r. na jego pokładzie przewieziono z Gibraltaru do Anglii ciało generała Władysława Sikorskiego. Marynarze na "Orkanie" mówili, że to zły znak. W październiku statek został zatopiony przez niemiecki okręt podwodny, zginęła prawie cała załoga.

Z pamiętnika
Lektura wpisów do pamiętników tułaczych dzieci jest bardzo pouczająca. Pokazuje ich dojrzałość i ogrom doświadczeń, które musiały udźwignąć. Rzadko pojawiają się tu "róże i fiołki". Czesia Zającówna wpisała się Zuzi w Ahwazie przed Bożym Narodzeniem 1945 r.: "Kochaj, o kochaj tę Polskę świętą, w żelazne pęta przez katów wziętą. Kochaj ją, kochaj, czcij ją z zapałem i pomyśl zawsze w ciężkiej godzinie, że Polska nigdy, nigdy nie zginie!".
Bronek Kudlicki wpisał się swojej koleżance w Iranie wiosną 1943 r.: "Szlak, którym my kroczymy, jest krwawy i ciernisty, lecz tylko po nim dojdziemy do ziemi naszej ojczystej".
Jadzia Wilczkówna wpisała się Zuzi w Ahwazie: "Szczęśliwą będziesz zawsze i wszędzie, jeżeli w paśmie zawiłych dróg przy boku Twoim Anioł Stróż będzie, a w sercu Twoim prawda i Bóg".
Nie unikały wpisów do dziecięcych pamiętniczków osoby znane i poważane. Generał Zygmunt Bohusz-Szyszko, zastępca generała Andersa w Drugim Korpusie Polskim, bohater spod Narwiku, napisał w Palestynie w pamiętniku Krysi starannie przemyślane słowa, zważywszy na doświadczenia dziecka, które przeszło przez sowiecką gehennę: "Śmiej się Krysiu i płacz, bo śmiech i łzy to ludzkie dzieje. Przez Ciebie tylko niechaj nikt nie płacze i z Ciebie niech się nikt nie śmieje".
Druhna pdh Julia Masłoń, nauczycielka, członek Rady ZHP na Wschodzie, napisała swojemu uczniowi: "Ojczyzno kochana, bądź pewna zwycięstwa, gdy walczą za wolność Twe syny. Nie dziś to jutro przepadnie ciemiężca. Twa wolność to cel nasz jedyny".

"Polska się na Was nie zawiedzie..."
Jest taki film dokumentalny, zrealizowany w roku 1943 w Drugim Korpusie Polskim generała Andersa, wyreżyserowany i zmontowany przez Michała Waszyńskiego, wybitnego polskiego reżysera filmowego, znanego z tak popularnych przed wojną filmów jak "Dodek na froncie", "Znachor", "Profesor Wilczur". W czasie wojny realizował znakomite kroniki filmowe dla Armii Polskiej na Wschodzie, na przykład o Monte Cassino. W filmie "Dzieci", dokumencie fabularyzowanym, pokazał polskich kadetów, 12- 15-letnich chłopców uratowanych ze Związku Sowieckiego, w większości sierot lub półsierot. Narratorem jest chłopczyk ze Lwowa dumny z tego, że podczas jego warty generał odwiedził obóz, że mógł mu się zameldować i powiedzieć o swojej mamie... Narracja ma formę listu do mamy, która się później ewakuowała i jest jeszcze w Iranie. W filmie pokazano młodość, radość i energię tych niedawnych cieni ludzkich. Jest też ściskająca za serce krótka przemowa kochanego przez chłopców generała. Władysław Anders mówi: "Pamiętajcie, chłopcy, że jesteście przyszłością Narodu Polskiego. Warszawa, Wilno, Lwów, Kraków i Poznań patrzą na Was, tęsknią i czekają, jak każde małe miasteczko i wieś polska. Każdy z Was ma w sobie kawałek godności i honoru Polaka. I da Bóg, że jak najprędzej wrócimy do kraju. Polska się na Was nie zawiedzie."
Ani dla generała Andersa, ani dla tych chłopców nie było po wojnie miejsca w sowieckiej Polsce. Nikomu nie był potrzebny ich zapał, energia i czyste polskie serca, hartowane w sowieckiej otchłani. Byli dla władzy "ludowej" niebezpieczni, bo za dużo w życiu widzieli i dane im było porównać sowiecki raj z wolnym światem. Więc niewielu wracało, a niektórzy tułają się po świecie do dziś, bo ani Anglia, ani Nowa Zelandia nigdy nie były ich domem. Przemysław Stojakowski, syn oficera 51. Pułku Piechoty z Brzeżan w Tarnopolskiem, wywieziony w roku 1940 jako sześciolatek z matką do Kazachstanu, ewakuowany do Pahlevi, zakończył swoją tułaczkę dopiero po 63 latach. Latem 2002 r. wrócił ze swą żoną, także Polką, z Peterborough do kraju.
Piotr Szubarczyk
"Nasz Dziennik" 2009-02-10

Autor: wa