Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Doktorat po licencjacie to "księżycowy" pomysł

Treść

Z prof. dr. hab. Ryszardem Terleckim, nauczycielem akademickim, posłem, szefem zespołu programowego do spraw szkolnictwa wyższego w Prawie i Sprawiedliwości, rozmawia Maria Cholewińska W jakim kierunku zmierza szkolnictwo wyższe? - Wiele jest wad obecnego systemu funkcjonowania szkolnictwa wyższego, ale są też zalety. Podstawową zaletą jest fakt, że jest ono stosunkowo łatwo dostępne i obejmuje tak dużą liczbę młodzieży. Jednak są też liczne wady. Zacznijmy od kadry wykładowców: mamy bardzo skomplikowany system awansu, który powoduje, że tak niewielu młodych i zdolnych naukowców osiąga znaczącą pozycję naukową. W mojej dziedzinie, tzn. w historii, znam osoby trzydziestoparoletnie, które posiadają dorobek naukowy kilkakrotnie większy od niejednego z tytularnych profesorów. Inny problem to nieprzystawalność naszego systemu do tych, które powszechnie obowiązują w świecie. Z tego powodu są kłopoty z zatrudnieniem osób, które mają ugruntowaną pozycję naukową za granicą, a u nas muszą np. uzupełnić habilitację, aby pracować na uczelni. Co z kolei nie dotyczy - i to jest pewne kuriozum - przybyszów z państw dawnego bloku sowieckiego, ponieważ wobec tych państw obowiązują jeszcze stare ustalenia, które sprawiają, że te osoby znacznie łatwiej mogą być zatrudniane. Oczywiście, najważniejszą kwestią jest, wciąż bardzo dokuczliwy, brak pieniędzy na szkolnictwo wyższe. Wszyscy mówią o tym, że wskaźnik procentowy w stosunku do PKB powinien wzrosnąć, a on relatywnie maleje. Jeżeli chodzi o studentów, to tutaj też obserwuję wiele problemów. Na przykład wciąż niedoskonały jest system kontroli, który powoduje, że są szkoły, które kształcą na bardzo niskim poziomie. Ten niski poziom kontroli powoduje również, że nawet renomowane uczelnie często zaniedbują studentów - nie odbywają się wykłady, studenci nie mają kontaktu z prowadzącymi zajęcia albo nie mogą przystąpić do egzaminów, bo wykładowcy całymi tygodniami są po prostu nieosiągalni. Jak należałoby zmienić tę sytuację? - Tu trzeba podnieść dwie różne kwestie. Jedna to dyskusja nad kierunkiem zmian, prowadzona w gronie fachowców. Ważne jest także recenzowanie pomysłów, które zgłasza nowa ekipa. Bardzo groźny jest ujawniony niedawno projekt dotyczący państwowych wyższych szkół zawodowych. Są to uczelnie utworzone w miastach, które utraciły status stolic województwa. Tych szkół jest ponad 30 i dobrze sobie radzą - dość powiedzieć, że komisje akredytacyjne, które badają jakość kształcenia i zarządziły likwidację kilkunastu kierunków na różnych uczelniach, nie zgłosiły zastrzeżeń do ich pracy. Tymczasem rząd Donalda Tuska, rozpaczliwie poszukując oszczędności, wymyślił przekazanie tych szkół samorządom. Tym samym podcięte zostaną podstawy ich finansowania (bo skąd samorządy wezmą na to pieniądze?), a ponadto utracona zostanie niezależność, gdyż to marszałkowie województw będą decydować o obsadzie kadry czy kierunkach kształcenia. Owszem, ministerstwo pozbędzie się kłopotu, ale padną szkoły wyższe, w których obecnie uczy się kilkadziesiąt tysięcy studentów. Można uprościć drogę awansu naukowego? - W Polsce jest trochę anachroniczny system habilitacji, przyznawanych za konkretną książkę lub dzieło, a nie za tzw. całokształt naukowych dokonań. Ponadto jest też duży opór środowisk uniwersyteckich - bronią tego przede wszystkim ci, którzy tworzą pewnego rodzaju korporacje uczonych i niespecjalnie chcą, żeby się one otwierały i tym samym poszerzały konkurencję: właśnie ze względów finansowych. Gdyby warunki finansowe były lepsze, to z pewnością ten opór byłby znacznie słabszy. Z drugiej strony, bariera habilitacji daje jedyną szansę pozbycia się z uczelni ludzi, którzy zostali zatrudnieni, a okazało się, że do pracy naukowej się nie nadają. Obecnie zwolnienie pracownika naukowego, który praktycznie nic nie robi, jest wciąż bardzo trudne, więc formalny brak jego habilitacji staje się często dla uczelni jedynym ratunkiem. Natomiast koncepcja - nad którą rzekomo pracuje ministerstwo - aby możliwe były studia doktoranckie po licencjacie, a nie po magisterium, to typowy przykład politycznego infantylizmu obecnej ekipy, która nie ma żadnych realnych projektów, więc stara się zająć uwagę opinii publicznej rozmaitymi "księżycowymi" koncepcjami. Zdaniem minister Barbary Kudryckiej, większość polskich uczelni nie może konkurować z europejskimi. - Trzeba rozgraniczyć dwa problemy: przeciętne wykształcenie wyższe w Polsce wcale nie jest na niższym poziomie niż w Europie. Natomiast kłopot zaczyna się z kształceniem naukowej elity, czyli tych, od których zależy rozwój nauki. W tej dziedzinie jesteśmy daleko w tyle i to przesądza o słabych notowaniach naszych uczelni. A tak się dzieje, ponieważ nie ma pieniędzy: na zatrudnienie najwybitniejszych fachowców, na sprowadzenie najnowszej naukowej literatury, na laboratoria i najwyższej klasy sprzęt komputerowy itd. Ponadto coraz gorsza sytuacja panuje w szkolnictwie średnim, które młodych ludzi nie przygotowuje do studiów. Szkoła średnia jest za mało ogólnokształcąca. Tymczasem obecny rząd serwuje nam pomysł wyjątkowo szkodliwy i głupi. Otóż wymyślono, aby ze szkoły średniej uczynić kurs przygotowawczy do szkoły wyższej - w liceum tylko pierwsza klasa miałaby pozostać ogólnokształcąca, a dalsze dwie zostałyby sprofilowane pod kątem przyszłych studiów. Tak więc uczeń już w pierwszej klasie liceum musiałby wybrać przyszły kierunek studiów, co jest nonsensem, a ponadto jego wykształcenie ogólne zostałoby dramatycznie ograniczone. Na przykład nauka historii kończyłaby się w pierwszej klasie, w rezultacie czego uczeń zostałby uwolniony od "balastu" wiedzy obywatelskiej. Jeżeli dziś większość młodych ludzi nie wie, co się stało w Katyniu, to jak może świadomie głosować podczas wyborów parlamentarnych?! Powinno się wprowadzić odpłatność za studia dzienne, żeby zaradzić brakom finansowym, żeby poprawić kondycję polskich uczelni - bo takie pomysły też się pojawiały? - Jestem przeciwnikiem takiej idei. W tej chwili są bardzo niskie stypendia studenckie, właściwie nie umożliwiają one samodzielnego utrzymania. Pomysł, żeby wprowadzić odpłatność za wszystkie studia, pogorszyłby sytuację tych biedniejszych, których nie byłoby stać na naukę. Ale koszty kształcenia na poziomie wyższym już i dziś są wysokie, nawet na uczelniach publicznych, bo jest sporo stałych wydatków, które student musi ponosić. Nie wierzę, że rozszerzy się system stypendialny czy system pomocy dla tych, których nie stać na naukę. Charakterystyczne, że odpłatności za studia domagają się te największe uczelnie, które równocześnie słabo sobie radzą ekonomicznie, od strony "biznesowej". To też jest wada systemu, bo uczelniami powinni zarządzać menedżerowie, a rektorzy powinni się zajmować programami i poziomem nauczania, a nie inwestycjami, wysokością płac, zdobywaniem funduszy itd. Jaki mógłby być pomysł na zmianę funduszu stypendialnego, żeby stypendia były wyższe, tak by student rzeczywiście mógł się samodzielnie utrzymać za te pieniądze? - Problemem są rygorystyczne ustalane progi dochodów, które powodują, że w gruncie rzeczy dzieci z rodzin o nawet bardzo niskich dochodach nie mają szans na uzyskanie stypendium. Trzeba po prostu znacznie więcej pieniędzy na stypendia. Jest również najwyższy czas na przemyślenie relacji między zasiłkami dla bezrobotnych a stypendiami dla studentów. Skąd można takie środki pozyskać? - Wszyscy wskazują na słabe powiązanie systemu edukacyjnego z gospodarką, z firmami zatrudniającymi absolwentów. W projekcie mówiącym o wprowadzeniu opłat za wszystkie rodzaje studiów jest taka idea, aby stypendia płaciły te instytucje czy firmy, które potrzebują pracowników. Czyli żeby stworzyć taką zależność: ktoś studiuje za pieniądze firmy, która go potem zatrudni, i on przez jakiś czas musi tam odpracować to stypendium. Tylko że przy tak słabym związku życia gospodarczego z systemem edukacyjnym, jak jest w tej chwili, nie będzie się to sprawdzać. Liczenie na to, że instytucje gospodarcze będą zainteresowane takim - jakby "w ciemno" - inwestowaniem w studentów, którzy kiedyś mają u nich pracować, może okazać się pomyłką. Firmy wolą zatrudniać absolwentów takich, jakich sobie wybiorą, ich zdaniem najlepiej nadających się do funkcji, którą mają pełnić, a nie w ciemno inwestować w młodych ludzi, którzy dopiero będą się kształcić i w gruncie rzeczy nie wiadomo, na jakim poziomie naukę ukończą. A kryteria przyznawania funduszy unijnych? - Powinny być stałe i czytelne kryteria przyznawania i rozdzielania tych funduszy, żeby nie było uznaniowości, że jak się coś zmienia - a szczególnie, jak się zmienia minister - to część projektów zostaje skreślona i każe się szkołom wyższym na nowo przystępować do konkursów, a więc na nowo ponosić znaczne koszty. A nowa pani minister właśnie tak zrobiła: część zatwierdzonych już projektów zostało skreślonych i uczelnie na nowo muszą starać się o te pieniądze. Jeszcze inną kwestią jest to, że system przyznawania funduszy uczelniom, które mają prawo doktoryzowania, faworyzuje uczelnie "stare", działające od dłuższego czasu, które mają kadrę odpowiadającą formalnym warunkom. A to wcale nie znaczy, że to są uczelnie lepsze. Bo zdarza się, że są to uczelnie, które mają kadrę średniej jakości, wykształconą i awansującą jeszcze w okresie komunizmu - więc często to są średniej jakości uczelnie. Cóż z tego, że działają pół wieku albo sto lat? Powinny być zmienione kryteria, tzn. trzeba przyznawać środki na projekty dobre, ciekawe, a także ważne z punktu widzenia interesu społecznego. Warto też pamiętać, że wiele nowych i małych uczelni dużo lepiej traktuje studentów i zapewnia im lepsze warunki zdobywania wykształcenia. Polscy naukowcy mają liczne osiągnięcia na arenie międzynarodowej, nie jest to jednak szczyt ich możliwości - z racji niedostatecznego finansowania. - Trzeba przeznaczać większy procent dochodu narodowego na naukę - od tego trzeba zacząć. Oczywiście na tę naukę, która rokuje jakieś perspektywy, a nie na pomysły, które są rutynowe i nie prowadzą do rozwoju. Odpowiednie komisje kwalifikacyjne są w stanie ocenić, czy są to projekty służące rozwojowi nauki i uczelni w Polsce. Jak przekonać rząd do większych dotacji na rozwój nauki? - Jest kilka dziedzin strategicznych w rozwoju państwa. Tak jak na pewno są to surowce energetyczne, to również jest edukacja. I dopóki się nie uzna, że edukacja jest tak samo ważna jak energetyka, to będziemy mieli sytuację taką, jaka jest: nauczyciele będą zarabiać mało, profesorowie też będą zarabiać stosunkowo niedużo, uczelnie nie będą miały pieniędzy na badania, a od studentów będzie się oczekiwać coraz większych wydatków na naukę. W rezultacie nauczycielami i profesorami będą albo altruiści, pracujący dla idei, albo osoby, które słabo sprawdzają się w swoich zawodach. Niedawna kontrola NIK wykazała liczne nieprawidłowości na kilku polskich uczelniach publicznych. Chodzi m.in. o to, że jest dużo więcej studentów niestacjonarnych niż stacjonarnych. - Są limity ustalające, jaki może być procent studentów zaocznych w stosunku do studentów stacjonarnych. Te limity są oczywiście przekraczane. Wynika to przede wszystkim z biedy: uczelnie na różne sposoby szukają pieniędzy. Również wykładowcy wolą pracować z zaocznymi studentami, bo te zajęcia są lepiej wynagradzane. Tak to działa - często kosztem studentów dziennych, bo zaoczni zajmują sale, laboratoria, biblioteki itd. To jest niestety wada tego systemu: od studentów zaocznych pobiera się realne pieniądze, a budżet państwa stara się, żeby jak najmniej płacić na studentów stacjonarnych. Jeżeli uczelnie dostawałyby na studentów stacjonarnych odpowiednie stawki, to nie byłoby tego całego procederu. Jaki ma Pan pomysł na szkolnictwo wyższe zawodowe, traktowane dziś po macoszemu? - Jedną z przyczyn jest fakt, że w bardzo poważnym stopniu ograniczyliśmy średnie szkolnictwo zawodowe. Szkoły wyższe zawodowe zwykle mają dobre rozeznanie, jak wygląda rynek pracy i jak się do niego dostosowywać. Gdy powstał obecny rząd, to zostały skreślone projekty rozwoju kierunków zawodowych, politechnicznych, w kilkudziesięciu uczelniach w całym kraju. Trudno powiedzieć, dlaczego tak się stało - ktoś sobie wymyślił, że nie warto dawać pieniędzy na szkoły rolnicze, akademie górnicze czy politechniki? Ale to nonsens, bo przecież Polska jest w tej dziedzinie zacofana, pozostaje w tyle. Oczywiście, że są wybitni uczeni, są osiągnięcia poszczególnych zakładów czy instytutów, ale generalnie, jeżeli chodzi o poziom kształcenia politechnicznego, to jesteśmy w tyle za rozwiniętymi krajami Europy, nie mówiąc już o Ameryce. Należałoby więc raczej rozwijać informatykę, robotykę - kierunki, które są najbardziej aktualne z punktu widzenia potrzeb gospodarki. Tymczasem akurat te fundusze zostały zablokowane. Dziękuję za rozmowę. "Nasz Dziennik" 2008-03-25

Autor: wa