Daleko od kokpitu
Treść
"Choć generała wymieniano i w rosyjskim, i polskim raporcie o  katastrofie smoleńskiej - to nie ma twardego dowodu, że w ogóle wchodził  do kokpitu" - tak zaczyna się tekst Michała Majewskiego i Pawła Reszki w  sobotnio-niedzielnej "Rzeczpospolitej". To prawda, choć cały artykuł  wciąż pełen jest wątpliwości. Wyobrażam sobie, że nad gorącymi głowami  "śledczych" dziennika unoszą się upiory w kształcie znaków zapytania,  przepoczwarzają się ciągle w słowo "BŁASIK", a potem znowu w dręczące  pytajniki. Zapewne w takim stanie ducha zostało napisane zdanie  konkludujące artykuł: "Pewność w sprawie gen. Błasika to chyba nie jest  dziś najbardziej odpowiednie słowo".
Zaraz, zaraz. Istnieją jeszcze  biblioteki i archiwa internetowe. I tam można znaleźć na ten sam temat  prawdę pewną jak skała. Oto ona. W czerwcu 2011 r. "Rzeczpospolita"  pisała: "Nie ma wątpliwości, że w ostatniej fazie lotu w kokpicie był  gen. Błasik. Jego głos jest zarejestrowany na 2 min przed wypadkiem. Czy  naciskał na pilotów?". Pewnie, że naciskał. A może wcale nie musiał. Bo  przecież jak generał gdzieś wchodzi, to jego podwładni zaczynają  ostentacyjnie łamać przepisy. To chyba oczywiste. A przynajmniej tak  jest w Rosji, bo kto jak kto, ale Tatiana Grigoriewna wie, co mówi. 
Zacytowane  słowa napisał natomiast najbardziej wiarygodny tandem dziennikarzy  gazety: Michał Majewski i Paweł Reszka. Potem, jak przystało na myśl  czystą i jasną, rzec można natchnioną, powtarzali ją wielokrotnie. Nawet  napisali książkę pod intrygującym tytułem "Daleko od Wawelu".  Przyjrzyjmy się innym złotym myślom zasłużonego duetu:
"Piloci świadomie lądowali przy fatalnej pogodzie".
"Choć urządzenia ostrzegały, że zbliża się katastrofa, piloci nie przerwali lądowania".
"Jest pewne, że załoga zdawała sobie sprawę z fatalnych warunków na lotnisku. Mimo to, Protasiuk kontynuował podejście".
"Nie ma wątpliwości, że gen. Błasik w ostatniej fazie lotu był w kopicie".
Czyżby  te opinie nie ostały się nawet po opublikowaniu raportu komisji Millera  29 lipca 2011 roku? Nie szkodzi. Honoraria za "Daleko od Wawelu" już  wpłynęły, gdzie trzeba. I można przystąpić do pisania kolejnego  wiekopomnego dzieła. Proponuję tytuł "Blisko do Kremla", żeby było  równie oryginalnie. Jeśli gaża zostanie przez pomyłkę wypłacona w  rublach, to proszę się nie martwić - ostatnio stoi całkiem nieźle.
Na  koniec już zupełnie poważnie. Artykuł sprzed dwóch dni zatytułowany  "Znikający głos generała. Kto usłyszał gen. Błasika" został  przedstawiony przez publicystę gazety Michała Szułdrzyńskiego jako  niesłychana rewelacja. Jakież są zatem te "ujawnione" przez  "Rzeczpospolitą" "nowe fakty"? Że nie ma dowodów na obecność gen.  Błasika w kabinie? Że nikt nie chce się przyznać do rozpoznania jego  głosu w nagraniu? Że komisja Millera manipulowała transkrypcją  policyjnego laboratorium? To są te nowe fakty? 
Panowie, to nie nowe  fakty. To po prostu "mądrość etapu". Przed prywatyzacją Presspubliki  należało pisać zgodnie z oczekiwaniami przyszłego inwestora. A teraz  okazało się, że nowy właściciel rozumie prawa rynku, z których wynika  jasno, iż pisząc to samo, co "Gazeta Wyborcza" - tylko nudniej -  czytelników się nie utrzyma. Takie są fakty. Może i dla niektórych nowe.  Ale co to ma wspólnego z katastrofą smoleńską i z dziennikarstwem w  ogóle?
Piotr Falkowski
Nasz Dziennik Poniedziałek, 23 stycznia 2012, Nr 18 (4253)
Autor: au