Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Czym grozi demokracja

Treść

Szefowie państw członkowskich Unii Europejskiej zaczną się dziś wspólnie zastanawiać podczas szczytu Rady Europejskiej w Brukseli, co zrobić z odrzuconym przez Irlandczyków traktatem z Lizbony. Otwarcie nikt jeszcze Irlandczykom "nie kazał" referendum powtórzyć. Ale i takie głosy dało się ostatnio słyszeć. Na tym jednak zwolennicy traktatu nie poprzestali. Politycy niemieccy postraszyli Irlandię możliwością wyrzucenia z Unii w sytuacji, gdy ten kraj jako jedyny nie zaakceptuje traktatu z Lizbony. Niemiecki komisarz unijny Guenter Verheugen, krytykując Irlandczyków, stwierdził nawet, że nie ma tak w Unii Europejskiej, aby wszyscy akceptowali nowe reguły gry, a jeden kraj stał z boku. Święta prawda. Odczytując słowa komisarza Verheugena trochę na opak, wbrew jego intencjom można stwierdzić, że unijni urzędnicy zawalili robotę, bo przygotowali traktat nie do zaakceptowania dla wszystkich. Dziś niestety problemem dla unijnej wierchuszki nie jest kwestia tego, co zrobić, aby traktatowe koncepcje unijnych urzędników zaakceptowały narody państw-członków Unii, lecz problemem jest demokracja, czyli sam fakt, iż te narody, a właściwie już tylko jeden naród, mogą się w sprawie traktatu wypowiedzieć. Szefowie rządów państw UE - zarówno tych, które traktat już ratyfikowały, jak i tych spokojnych o ratyfikację w swoim kraju, doskonale jednak zdają sobie sprawę, że gdyby w ich państwach odbyły się referenda w sprawie traktatu, to z olbrzymim prawdopodobieństwem skończyłyby się tak jak w Irlandii. O tzw. kryzysie demokracji w Unii Europejskiej nie mówi się bowiem od miesięcy, lecz od lat. Jedyny wyciągany z tego wniosek zmierzał do kneblowania ust kolejnym narodom, aby nie mogły wyrazić swojego zdania co do kierunku, w którym ma podążać Unia. W rezultacie ten kryzys i brak zaufania społeczeństw do tego, co robią urzędnicy w Brukseli, jeszcze bardziej się pogłębia. Pierwsze wypowiedzi wielu unijnych polityków na gorąco, po irlandzkim referendum jedynie potwierdzają, iż ten tok myślenia jest ciągle żywy. Zamiast uszanować głos kraju, który jako jedyny musiał zapytać swoich obywateli, czy są "za", czy "przeciw", straszy się wyrzuceniem z Unii, a obywateli pozostałych państw podburza przeciw Irlandczykom, stwierdzając, iż 1 proc. mieszkańców UE doprowadzi do tego, że będziemy mieć Unię Europejską "dwóch prędkości" - gdzie już bogate kraje będą jeszcze bogatsze, a biedne - jeszcze biedniejsze. Wypowiadający takie słowa zdają sobie na pewno sprawę, że to tylko takie "strachy na Lachy". Brak solidarności, jednomyślności czy pogłębianie się różnic w zamożności obywateli poszczególnych państw członkowskich Unii doprowadzi jedynie do końca UE. Bo po co komu taka Unia, która nie działa solidarnie na rzecz swoich członków? Swoją drogą, w tym straszeniu Unią dwóch prędkości jest wiele hipokryzji. Już dzisiaj możemy bowiem dostrzec pewne "różne prędkości". Chociażby w kwestii przepływu pracowników. Po kilku latach od wstąpienia do UE Polska wciąż nie doczekała się np. równego traktowania przez naszego "nowego" wielkiego przyjaciela, sąsiada z Zachodu, jeśli chodzi o możliwość swobodnego przepływu siły roboczej. Dla naszego kraju otwarcie niemieckiego rynku pracy byłoby w zasadzie tylko symboliczne, gdyż w Niemczech i bez tego pracuje legalnie bardzo wielu polskich obywateli. Pokazywałoby jednak, że te prędkości między poszczególnymi państwami rzeczywiście się wyrównują. Zły przykład z bardziej doświadczonych w unijnej biurokracji urzędników starych państw UE biorą nasi politycy próbujący też w Polsce wprowadzić antydemokratyczne wzorce. Jako argument na "nie" wobec przeprowadzenia referendum krajowego często przywoływali fakt, że zapisy traktatu są niezwykle skomplikowane i nie do zrozumienia dla przeciętnego człowieka. Co prawda, to prawda. Rzecz jednak nie w tym, aby wbijać ludziom do głów jakieś zapisy prawne, lecz wytłumaczyć, co one oznaczają i czemu mają służyć. Oczywiście bez formułowania argumentów, jakie są w Polsce przytaczane przy rozstrzyganiu wszystkich spraw unijnych, czyli "trzeba poprzeć, bo tak trzeba i wypada". Kiedy przed kilkunastoma latami zarządzono w Polsce referendum w sprawie nowej Konstytucji RP, polscy politycy nie mieli obiekcji, że referendum jest niepotrzebne, gdyż polski obywatel i tak nie zrozumie, dlaczego w Konstytucji zapisano, że jest akurat 15 sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a nie 16 czy 14. Kto chciał, mógł się w sprawie Konstytucji wypowiedzieć - zagłosować na "tak" lub "nie" albo w ogóle nie brać udziału w głosowaniu. Obowiązek referendum wynikał jednak przede wszystkim z wagi samego aktu. Bez wątpienia również olbrzymią wagę miał, a może jeszcze ma dla przyszłości państw członkowskich UE traktat lizboński, stanowiący pewien wyraźny krok do utworzenia państwa europejskiego. Taką wagę będzie miał też każdy inny traktat o takim charakterze. Co na uwadze powinni mieć zarówno politycy w Brukseli, jak i w Warszawie, którzy dzisiaj bagatelizując jednomyślność członków UE i głos obywateli swoich państw, jednie pogłębiają niezrozumienie dla swoich decyzji i kryzys demokracji. A w demokracji, jak to w demokracji, oprócz tego, że można przegłosować nawet największą głupotę, to też czasami naród powie "tak", a czasami "nie", i trzeba się z tym liczyć. Artur Kowalski "Nasz Dziennik" 2008-06-19

Autor: wa