Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Co wydarzyło się na pokładzie prezydenckiego Tu-154M

Treść

Polacy chcieliby jak najszybciej poznać przyczyny katastrofy prezydenckiego samolotu Tu-154 na smoleńskim lotnisku. Śledztwo może jednak potrwać bardzo długo, bo prokuratorzy muszą zbadać wiele potencjalnych przyczyn tragedii. Mógł to być przecież splot wielu niezależnych od ludzi czynników, ale zawinić mogła także rosyjska kontrola lotów. Nikt teraz nie dopuszcza do siebie najstraszliwszej możliwości, że był to zamach, ale - jak powiedział nam jeden z prokuratorów, który w przeszłości badał katastrofy lotnicze - i taki scenariusz jest zawsze traktowany jako jeden z możliwych. Dlatego i wokół tego wątku będzie się toczyć śledztwo.
Ten wariant prokuratura będzie musiała badać, choćby dlatego że przy katastrofach lotniczych śledczy zawsze sprawdzają, czy nie doszło do "udziału osób trzecich". - Tym bardziej będą musieli taki ślad badać teraz, gdy mamy do czynienia ze śmiercią prezydenta i wielu najważniejszych osób w państwie i Siłach Zbrojnych - podkreśla w rozmowie z nami prokurator z wieloletnim stażem, prosząc o anonimowość, uczestniczący w kilku śledztwach dotyczących wypadków powietrznych. - Jeśli takie pytania stawialiśmy sobie przy badaniu wypadków nawet niewielkich samolotów cywilnych, gdy sprawdzaliśmy, czy ktoś "nie pomógł" w tym, aby do niego doszło, to tym bardziej musi to być jeden z wątków śledztwa w sprawie śmierci pary prezydenckiej i wielu innych osób w katastrofie pod Smoleńskiem - podkreśla. I jednocześnie zaznacza: - Oczywiście, nikt nie zakłada od razu, że to był zamach, ale badanie takiego tropu wynika po prostu z praktyki prowadzenia śledztwa. I na pewno jeden z pierwszych komunikatów, jaki usłyszymy od prokuratorów prowadzących dochodzenie, będzie dotyczył tej sprawy.
Jedno wiemy na pewno: postępowanie prokuratorskie może być nie tylko bardzo drobiazgowe, ale i bardzo długie. Bo wiele jest wątpliwości wokół tego, co wydarzyło się w sobotę pod Katyniem. Eksperci lotniczy są na razie powściągliwi w komentowaniu możliwych przyczyn tragedii. Wskazują, że: po pierwsze, Tu-154 to maszyna awaryjna i prezydent Lech Kaczyński oraz inni wysocy dostojnicy państwowi nieraz już musieli zmienić swoje plany podczas podróży zagranicznych i wynajmować samoloty czarterowe, bo rosyjski tupolew odmawiał posłuszeństwa. I tym razem maszyna mogła po prostu zawieść. Po drugie, do katastrofy mogła przyczynić się kiepska pogoda - jak twierdzą Rosjanie - nad lotniskiem była mgła i słaba widoczność. Po trzecie, rosyjska prokuratura podaje, że mogło dojść do błędu pilota, który leciał za nisko i zahaczył o drzewa.
Samolot był niedawno na przeglądzie technicznym w Rosji i przeszedł gruntowną modernizację, bo miał już na koncie 20 lat służby. I prokuratorzy będą musieli ustalić, czy podczas tego remontu nie doszło do jakichś zaniedbań lub błędów, których skutki w tak dramatyczny sposób ujawniły się w sobotę rano nad Smoleńskiem.
Rosjanie szybko założyli błąd pilota
Zastanawiające jest także to, że Rosjanie obsługujący lotnisko w Smoleńsku od razu próbowali zrzucić odpowiedzialność za katastrofę na pilotów, twierdząc, że zignorowali zalecenia wieży kontrolnej, aby nie lądowali tutaj, tylko polecieli do Mińska albo do Moskwy. Oba miasta są oddalone o około 300 km od portu, gdzie miał wylądować tupolew. Podobno maszyna dwa, trzy lub nawet cztery razy miała podchodzić do lądowania z powodu złych warunków. Tak twierdzą Rosjanie. Są jednak informacje, że samolot próbował lądować od razu. Nad lotniskiem miała być mgła, ale godzinę wcześniej inna maszyna z dziennikarzami z Polski wylądowała bez przeszkód. Część świadków twierdzi nawet, że, owszem, nad Smoleńskiem nie było idealnej pogody, ale też nie była ona aż tak niekorzystna, aby uniemożliwić lądowanie doświadczonym pilotom, którzy sadzali Tu-154 na ziemi w trudniejszych warunkach. Ponadto, jak twierdzą eksperci, ten typ samolotu ma dużą wysokość lądowania, co oznacza, że na sporej wysokości podchodzi do pasa, gdzie ma dotknąć ziemi. Zastanawiające jest więc, dlaczego będąc jeszcze dość daleko od miejsca przyziemienia, Tu-154 znalazł się ledwie kilkadziesiąt metrów nad ziemią i na tej wysokości zahaczył o drzewa. Każdy, kto choć raz oglądał podchodzenie do lądowania samolotów, wie, że nie lecą one tuż nad ziemią, ale docierają na skraj pasa na dość sporej wysokości. Czy maszyna mogła nagle stracić moc w silnikach, a w konsekwencji bardzo szybko stracić także wysokość, przez co pilot nie miał nawet czasu na to zagrożenie zareagować? Jeśli tak, to jaka była tego przyczyna?
Wydaje się też nieprawdopodobne, aby pilot całkowicie zignorował polecenia z wieży, by nie lądować w Smoleńsku - jeśli takowe rzeczywiście otrzymał. Przecież to wieża zezwala na start i lądowanie każdej maszyny. W dodatku kierujący samolotem wiedzieli, kogo wiozą, i tym bardziej musieli zachować wszelką ostrożność. Dlatego dziwne wydaje się to domniemane kilkakrotne krążenie nad lotniskiem i podchodzenie do lądowania. Oczywiście pilot mógłby zdecydować się na posadzenie maszyny wbrew zaleceniom płynącym z wieży, ale tylko wtedy, gdyby np. okazało się, że ma już mało paliwa i nie da rady dolecieć do stolicy Białorusi lub musi lądować z innych względów bezpieczeństwa. W tym przypadku tak nie było, paliwa w bakach znajdowało się jeszcze sporo.
Na pewno też nie chodziło o to, aby bez względu na warunki wylądować o czasie w Smoleńsku, aby Lech Kaczyński mógł zdążyć na obchody w Katyniu. To przecież piloci decydują o tym, czy mogą wylądować, jeśli nawet mają zgodę wieży, i prezydent - choć jest zwierzchnikiem Sił Zbrojnych - nie ma prawa do wydania rozkazu pilotowi, aby lądował lub nie. Takich uprawnień nie miał także obecny na pokładzie dowódca wojsk lotniczych - w Tu-154, jak i na pokładzie każdego innego samolotu, panem i władcą jest jego kapitan, i tylko on może wydawać rozkazy. Warto w tym miejscu przywołać inne zdarzenie, gdy Lech Kaczyński poleciał do Gruzji, aby wspierać ten kraj podczas wojny z Rosją. Wtedy pilot nie zgodził się na lot do Tbilisi właśnie ze względów bezpieczeństwa. I chęci prezydenta nie miały znaczenia. Samolot wylądował gdzie indziej, a prezydent musiał do stolicy Gruzji jechać samochodem.
Pamiętajmy też o tym, że w przeszłości już tak przecież bywało, iż samolot z prezydentem się spóźniał i różne uroczystości były przesuwane. Raz zdarzyło się to także w Katyniu.
Do dziennikarzy docierają również inne nieoficjalne informacje. Jedna z nich mówi o tym, iż pilot otrzymał z wieży niewłaściwe parametry lotu i był niżej, niż mu się wydawało. Samolot opadał zbyt pionowo i nie udało się już poderwać go w górę. To by tłumaczyło, że zahaczył o drzewa. Taki scenariusz jest bardzo możliwy, bo znowu - jak twierdzą eksperci lotniczy - Tu-154 należy do tych samolotów, które trudno się prowadzi w sytuacjach awaryjnych. Bardzo ciężko jest nim wtedy sterować. Prawie niemożliwe jest wykonanie choćby manewru, który polega na nagłym poderwaniu maszyny w górę, gdy już samolot dotknął pasa startowego i rozpoczął hamowanie, aby uniknąć np. kolizji z inną maszyną, która przez pomyłkę znalazła się na tym samym pasie, lub z inną przeszkodą. I gdy prezydencki pilot zauważył niebezpieczeństwo, nie mógł już nic zrobić, aby uchronić samolot przed zderzeniem z ziemią, a pasażerów przed śmiercią.
Trzeba postawić też inne pytanie: dlaczego prezydencki Tu-154 miał lecieć akurat do Mińska lub Moskwy? Przecież Rosja i Białoruś mają kilka innych lotnisk, głównie wojskowych, położonych znacznie bliżej Smoleńska, jak Wiaźma lub Witebsk. I na pewno mają one odpowiednie pasy do przyjmowania takich maszyn, skoro lądowały tam i lądują wojskowe transportowce.
Krzysztof Losz

Autor: jc