Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Byliśmy umówieni po powrocie z Katynia

Treść

Z Pawłem Skrzywankiem, kolegą z lat szkolnych i studenckich szefa Kancelarii Prezydenta RP Władysława Stasiaka, ofiary katastrofy rządowego Tu-154M, rozmawia Marek Zygmunt
W jakich okolicznościach dowiedział się Pan o katastrofie pod Smoleńskiem?
- W pamiętny sobotni ranek 10 kwietnia 2010 r. oczekiwałem przed telewizorem na transmisję uroczystości z Katynia. Jestem historykiem, moja rodzina pochodzi z Kresów, dlatego w domu bardzo pielęgnuje się tradycje i jest dla nas czymś oczywistym, że śledzimy takie transmisje. Jak miliony Polaków zamarłem, gdy usłyszałem tę tragiczną informację. Od razu nasunęło mi się pytanie, czy na pokładzie tego samolotu był Władek. Potem był odruch przyjacielski, szybka jazda do domu mamy Władka. W mieszkaniu byli już sąsiedzi Pani Janiny, niebawem pojawili się również inni przyjaciele Władka, Darek i Piotrek. Nie da się opisać bólu matki, która traci jedynego syna, i to jeszcze w takiej tragicznej katastrofie. Zapamiętam na zawsze atmosferę tego poranka. W pokoju Pani Janiny grał telewizor. Na stole stała herbata. Ta stygnąca herbata na stoliku nabrała dziwnej symboliki przemijania...
Pana najbliższy przyjaciel 15 marca skończyłby 45 lat. Kiedy się poznaliście?
- Było to w 1980 roku. Chodziliśmy wprawdzie do różnych liceów ogólnokształcących (Władek do I LO, a ja do IX LO), ale to nam nie przeszkodziło we wspólnym działaniu w tzw. Uczniowskim Komitecie Obrony Społecznej. Był to ruch opozycyjny skupiający licealistów utworzony we Wrocławiu na fali wydarzeń z sierpnia 1980 roku. W roku 1984 podjęliśmy razem studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego. Tworzyliśmy wtedy grupę szczególnie mocno związaną z ruchem duszpasterstw akademickich. Wszyscy byliśmy członkami różnych organizacji katolickich, należeliśmy do Niezależnego Zrzeszenia Studentów. W połowie lat 80. NZS było organizacją, która sprzeciwiała się "kagańcowym" ustawom zmieniającym funkcjonowanie wyższych uczelni, walczyła o ich autonomię. Było to odbierane przez władze komunistyczne jako działalność opozycyjna. Organizowaliśmy strajki studenckie, współpracowaliśmy z "Solidarnością", "Solidarnością Walczącą", "Pomarańczową Alternatywą", Stowarzyszeniem "Wolność i Pokój".
Jak Władysław Stasiak był zaangażowany w tę działalność?
- Chociaż w naszym gronie był najmłodszy, to jednak dało się odczuć, że był liderem całej grupy. Już wtedy bowiem dały o sobie znać jego niezwykły wręcz profesjonalizm i perfekcja nie tylko w odniesieniu do przyjmowanych zadań, ale także niesamowite uporządkowanie w stosunku do siebie samego. Był zawsze świetnie przygotowany do zajęć studenckich, jak również do tego, czego od niego wymagaliśmy w działalności opozycyjnej. Władek był też działaczem Klubu Inteligencji Katolickiej.
W duszpasterstwie często rozmawialiśmy o tym, czym chcemy zajmować się w przyszłości, po studiach. Władek miał być historykiem. Interesował się światem antycznym i kulturami przedkolumbijskimi, ale zarazem zaskakiwał nas znajomością zagadnień związanych z bezpieczeństwem państwa, służbami mundurowymi. To nas wszystkich szokowało, bo przecież myślenie o niepodległym państwie w latach 80. ubiegłego wieku było często romantycznym przeżywaniem tej "przyszłej niepodległości". Władek dostrzegał konieczność tworzenia nowych służb lojalnych i wiernych niepodległemu państwu i jego obywatelom.
Razem z naszą dosyć liczną grupą Władek wystartował w pierwszych wyborach samorządowych w roku 1990. Na 70 miejsc w Radzie Miejskiej Wrocławia zdobyliśmy wtedy aż 67, ale niestety nie było wśród nas Władka. Po wyborach poinformował, że zamierza rozpocząć studia w Szkole Administracji Publicznej wzorowanej na słynnej tego typu uczelni istniejącej w Paryżu. To studia, po ukończeniu których absolwenci mieli stać się tą prawdziwą, apolityczną kadrą funkcjonariuszy publicznych, która niezależnie od perturbacji politycznych zawsze będzie trwała i stanowiła podstawy mądrego działania aparatu państwowego. Władek był jednym z pierwszych jej absolwentów, a potem także stypendystą paryskiej uczelni. Właśnie tam - co często podkreślał - zaznajomił się szczególnie z funkcjonowaniem administracji publicznej, służb mundurowych. Uważał bowiem, że te dwie dziedziny są niezwykle istotnym elementem funkcjonowania państwa.
Nie bez powodu cieszył się opinią jednego z najlepszych urzędników.
- To stwierdzenie w pełni - moim zdaniem - odzwierciedla piękną obywatelską postawę Władka. Miał zawsze takie motto: "Dla Polski warto pracować". Wisiało ono na widocznym miejscu tam, gdzie pracował, ostatnio w gabinecie szefa Kancelarii Prezydenta RP. W swojej pracy na każdym stanowisku zawsze podkreślał, że jest apolityczny, służy obywatelowi, Polsce, państwu.
W gronie przyjaciół często prowadził ożywione dyskusje, lubił mądre spory. Władek konsekwentnie powtarzał, że można mieć odrębne zdanie, ale trzeba spierać się z poglądami, postawami, nigdy z człowiekiem. Uważał, że po drugiej stronie może być przyjaciel, przeciwnik, lecz zawsze jest to człowiek, zawsze jest to partner. Twierdził, że nie wolno lekceważyć przeciwnika, poniewierać nim, dyskredytować go, ośmieszać. Lubił rozmawiać z młodzieżą, był przyjacielem kościoła akademickiego św. Anny w Warszawie, był przecież nauczycielem akademickim. Cenił też spotkania z kombatantami, szczególnie z powstańcami Warszawy. Dziadek Władka był legionistą, oficerem WP.
Dwa tygodnie przed niespodziewaną tragiczną śmiercią Władka uczestniczyliśmy we Wrocławiu w rekolekcjach wielkopostnych. Po jednej z nauk poszliśmy wszyscy do kawiarni. Przy kawie o coś się spieraliśmy. Władek był trochę "osaczony". W pewnym momencie jedna z koleżanek powiedziała do kolegów bardzo zdecydowanie: "Nie atakujcie Władka, ale prowadźcie spór o problemie". Wzajemnie uczyliśmy się tych postaw.

Toczenie konstruktywnych sporów dotyczących problemów nie jest częste wśród polityków...
- Kiedy stałem na płycie lotniska wojskowego Okęcie przy trumnie Władka, tuż obok jego żony i mamy, od premiera Tuska wszyscy usłyszeliśmy, że "nie zna nikogo, kto by o Władku powiedział źle". W dysputach politycznych zawsze szukał tego, co jest wspólne, co łagodzi, co daje możliwość konsensusu i znalezienia wspólnego rozwiązania, a nie szukania wroga. Niestety, dzisiejsza scena polityczna prezentuje nam często obraz przeciwnika jako wroga, osobę, którą trzeba zniszczyć. Władek nigdy tego nie robił. Zawsze szukał wspólnego, kompromisowego rozwiązania spornych kwestii.
Taka postawa zjednywała mu wielu przyjaciół, do których należał prezydent Lech Kaczyński. Od wielu lat Władysław Stasiak należał do grona jego najbliższych współpracowników.
- W wieku zaledwie 30 lat sprawował już najważniejsze urzędy w państwie. I to właśnie u boku prof. Lecha Kaczyńskiego. Począwszy od Najwyższej Izby Kontroli, poprzez wiceprezydenturę Warszawy, funkcje ministerialne w resorcie spraw wewnętrznych i administracji, a skończywszy na prezydenckich: szefa Biura Bezpieczeństwa Narodowego i ostatnio Kancelarii Prezydenta RP. Ale Władek nie opowiadał o funkcjach, swojej pozycji, zaszczytach, był skromny do końca, służył...
Słyszałem, że był trochę tajemniczy, nawet przed przyjaciółmi...
- Owszem. Robił wiele rzeczy, o których myśmy po prostu nie wiedzieli. Uprawiał np. sporty walki, co mu zresztą pomagało w różnego rodzaju podróżach, eskapadach górskich. Był poliglotą, fascynował nas swoimi podróżami, szczególnie do Peru i Chin.
Symbolem tego, kim był Władek i jak traktował politykę, jest epizod, który dostrzegli jego przyjaciele. Otóż, kiedy przekazywał kierowanie resortem spraw wewnętrznych i administracji Grzegorzowi Schetynie, media chciały to pokazać jako polityczną wojnę. Chodziło o wywołanie wrażenia, że oto stanęły naprzeciwko siebie jakieś dwie wrogie siły, które zmiotą się za chwilę ze sceny politycznej. Dziennikarze weszli do gabinetu, operatorzy ustawili swoje kamery. Czekał w nim Władek, który serdecznie przywitał się ze swoim kolegą z czasów studenckich, Grześkiem. Zaprosił go na kawę, po czym obaj się uściskali i Władek wyszedł z gabinetu, zostawiając w nim nowego ministra. W tym spotkaniu, w tym geście, widać najwyraźniej, jak Władek na to patrzył: nie mam wrogów.
I jeszcze jedno zdarzenie, które szczególnie w tych tragicznych chwilach po katastrofie utkwiło mi w pamięci. Wiozłem samochodem z Wrocławia mamę Władka na uroczystości pogrzebowe do Warszawy. Zbliżając się do stolicy, zdałem sobie sprawę z tego, że możemy mieć trudności ze sprawnym przejazdem przez miasto. Zadzwoniłem z prośbą o pomoc do Komendy Głównej Policji. Oddzwonił do mnie wysokiej rangi funkcjonariusz i rozmowę rozpoczął od stwierdzenia: "Dla mamy pana ministra Stasiaka wszystko". Władek był autorem ustawy o służbach mundurowych, która została perfekcyjnie przygotowana i przeszła w podzielonym politycznie parlamencie bez żadnego głosu sprzeciwu. Bardzo się ucieszył, że udało się w tej kwestii osiągnąć ponadpartyjny konsensus. Za tę ustawę i za troskę, jaką okazywał wobec funkcjonariuszy, będąc najpierw szefem resortu spraw wewnętrznych, a potem Biura Bezpieczeństwa Narodowego, był bardzo wysoko ceniony przez przedstawicieli służb mundurowych.
Kiedy ostatni raz rozmawiał Pan ze swoim kolegą?
- Dokładnie tydzień przed katastrofą byłem u Władka. Jestem prezesem Fundacji Lubiąż. Moja wizyta była związana z namówieniem pana prezydenta właśnie poprzez osobę Władka do tego, aby włączył się w ratowanie tego jednego z największych zabytków w Europie, który cały czas czeka jak gdyby na swój pomysł. Uważałem bowiem, że tylko przy pomocy prezydenta Kaczyńskiego uda się uratować ten piękny obiekt. Władek już wtedy mówił mi, że najprawdopodobniej będzie towarzyszył panu prezydentowi w jego wyjeździe do Katynia. Kiedy wróciliśmy z pogrzebu Władka, jego mama pokazała mi rzeczy, które leżały na jego biurku w Kancelarii Prezydenta RP. Jedną z nich był album o Lubiążu, który wręczyłem mu podczas tamtego spotkania. To też była pewna symbolika. Umówiliśmy się, że temat ten będziemy kontynuować zaraz po jego powrocie z Katynia. Na spotkania m.in. w tej kwestii byłem również umówiony m.in. z Olą Natalli-Świat. Niestety, do tych rozmów już nigdy nie dojdzie...
Jak ocenia Pan dotychczasowe efekty śledztwa, raport MAK i całą związaną z nim rosyjską propagandę?
- Oczekuję z niecierpliwością na wyniki śledztwa. Wiem, że to trudna praca. Wierzę jednak w polskich prokuratorów. Nie chcę, by ich praca była poddawana jakimkolwiek politycznym naciskom. Tak by też chciał na pewno Władek. Jestem przekonany, że jako minister spraw wewnętrznych właśnie w takim duchu prowadziłby komisję śledczą.
Przyczyny tej tragedii muszą wyjaśnić konstytucyjne organy państwa. Chodzi o to, by obywatele czuli się bezpiecznie, aby w przyszłości taka tragedia nie miała miejsca. Nikt nie przypuszczał, że tak się może zakończyć życie wielu wybitnych, fantastycznych ludzi służących Polsce, Polakom. Takimi były właśnie ofiary smoleńskiej katastrofy, począwszy od stewardes, pilotów, poprzez działaczy organizacji społecznych, kombatanckich, generalicji Wojska Polskiego, parlamentarzystów, a skończywszy na najwyższych osobach w państwie. Każda z tych osób na pokładzie tego samolotu niosła prostą misję służenia obywatelom.
Natomiast rosyjski raport MAK wpisuje się w historyczny scenariusz. Wierzę jednak, że kiedyś Rosja będzie krajem w pełni demokratycznym. Ale mam też pełną świadomość tego, że o międzynarodową pozycję naszego kraju musimy sami zadbać. I to jest przede wszystkim rola polityków.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2011-04-07

Autor: jc