Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Byłam w Smoleńsku i nie mogę się z tego otrząsnąć

Treść

Z Zuzanną Kurtyką, wdową po prezesie IPN Januszu Kurtyce, który zginął w katastrofie rządowego samolotu pod Smoleńskiem 10 kwietnia br., rozmawia Mariusz Kamieniecki
Czy wybiera się Pani z grupą rodzin ofiar katastrofy Tu-154 do Smoleńska 10 października?
- Nie wybieram się do Smoleńska z różnych względów. Po pierwsze, byłam tam nie tak dawno i zapewniam, że nie jest tam łatwo być i patrzeć na miejsce katastrofy. Naprawdę trzeba mieć pozbawioną wrażliwości psychikę, żeby samemu sobie zadawać kolejno takie ciosy. Byłam w Smoleńsku raz i do tej pory nie mogę się z tego przygnębiającego wrażenia otrząsnąć. Po drugie, praca nie pozwala mi na tak częste urlopy, a po trzecie, nie podoba mi się polityczny kontekst tej wizyty. Przecież można było pomóc rodzinom ofiar w inny sposób, przy założeniu, że rzeczywiście chciały jechać do Smoleńska. Przecież z rodzinami kontaktuje się minister Michał Boni, który ma z nimi stały kontakt mailowy, telefoniczny czy pocztowy, i gdyby rzeczywiście chciano nam pomóc, nie robiąc sobie przy tym reklamy, to zorganizowanie tego wyjazdu nie byłoby żadnym problemem. Tymczasem wyjazdowi nadano charakter manifestacji politycznej pod patronatem małżonki prezydenta Komorowskiego. Zastanawiam się, skąd media mają informacje o tak dużej liczbie rodzin, które mają wziąć udział w wyjeździe, bo z ci, z którymi rozmawiałam, nie planują tego. Może należałoby sprawdzić, ile osób z tej grupy to rzeczywiście rodziny, tzn. ile z nich posiada status osoby pokrzywdzonej.
Co czuje człowiek, stając na miejscu tak ogromnej tragedii?
- Dominujące było uczucie smutku i przygnębienia. Myślę, że podobne uczucia towarzyszą nie tylko krewnym ofiar, gdy stoją na tym miejscu. Dodatkowo, patrząc na ten teren, czuje się, że jest on nie tylko zaniedbany, ale również porzucony. Po prostu zrobiono z tego śmietnik.
Jak z bliska wygląda to miejsce?
- Jest to kawałek łąki w rzadkim lasku, przeoranej przez upadający samolot, poprzecinanej pasmami ziemi. Powoli miejsce to położone w młodniaku zaczyna porastać roślinnością i chwastami. Teren jest w ogóle niezabezpieczony, widać wydeptane przez mieszkańców ścieżki, którzy chodzą tamtędy na skróty do swoich działek. Ktoś wbił w ziemię dwie małe polskie flagi i to w zasadzie tyle. Tak wygląda miejsce katastrofy, w której zginął prezydent RP Lech Kaczyński z małżonką i najważniejsze osoby w państwie... Nieopodal miejsca upadku samolotu jest głaz, podobno położony po to, by miał przy czym stanąć premier Putin, który był w Smoleńsku. Właśnie przy tym obelisku ludzie teraz składają kwiaty, palą znicze. Również tam stoją drewniane krzyże, takie jak na polskich prostych grobach, przywożone przez kolejne polskie grupy odwiedzające miejsce katastrofy tupolewa.
Czy przy okazji wizyty w Smoleńsku była Pani także w Katyniu?
- Tak, byliśmy w Katyniu. Ja i moje dzieci. Dokończyliśmy to, czego nie udało się dokończyć mojemu mężowi. Ten symboliczny wymiar jest dla mnie i moich dzieci ogromnie ważny. Jest ważny także dla pamięci mojego Męża. Przy okazji dowiedzieliśmy się, czytając tablicę ogłoszeń przy wejściu na teren Lasu Katyńskiego i małego budynku rosyjskiego muzeum, jaki charakter miała wizyta premiera Tuska 7 kwietnia br. na trzy dni przed katastrofą rządowego samolotu. Otóż premier i jego delegacja zostali zaproszeni przez Putina na uroczystość wmurowania kamienia węgielnego pod budowaną w tym miejscu cerkiew. Tę informację bardzo taktownie wyciszono w polskich mediach. Czasem, jak powiedział jeden chłopiec z naszej grupy, trzeba aż pojechać do Rosji, by się dowiedzieć prawdy o Polsce.
Do Smoleńska na miejsce katastrofy udała się grupa polskich archeologów. Można powiedzieć: wreszcie. Jednak to na razie tylko rekonesans, co świadczyłoby o dość mizernych efektach działania polskich władz w tym zakresie...
- Mam nadzieję, że wkrótce poznamy następstwa tego tzw. rekonesansu. Specjaliści udali się tam na kilka dni w celu obejrzenia terenu i podjęcia decyzji, co można tam ewentualnie zrobić. Ważne będą też ustalenia z rosyjską administracją, do której, jak zresztą we wszystkich działaniach dotyczących kwestii wyjaśnienia katastrofy smoleńskiej, należy decydujący głos. Co z tego wyniknie, zobaczymy.
Polscy archeolodzy byli gotowi do wyjazdu do Smoleńska już niespełna miesiąc po katastrofie...
- Widać nie byli wtedy pożądaną grupą. Tymczasem każdy miesiąc zwłoki wpływa niekorzystnie na ten teren i dowody, które mogą się tam znajdować. Za chwilę spadną deszcze i w tym na co dzień podmokłym miejscu zrobi się bagno, a teren nie będzie się nadawał do żadnych badań archeologicznych.
O wyjazd starał się Pani syn - student archeologii. W tej sprawie zostało skierowane pismo do ministra Michała Boniego. Jak zakończyły się te zabiegi?
- Jak dotąd nie ma jeszcze mowy o wyjeździe grupy roboczej. Natomiast jeżeli chodzi o Pawła, to żadnej odpowiedzi nie było. Owszem, przychodzą pisma, zaproszenia, chociażby dotyczące wyjazdu do Smoleńska 10 października, których z Kancelarii Prezydenta i od ministra Boniego otrzymałam już kilka. Jeżeli zaś chodzi o odpowiedź dotyczącą wyjazdu mojego syna wraz z grupą archeologów na miejsce katastrofy, to jak dotąd nie było żadnej.
Pozwoli Pani, że jeszcze na chwilę wrócimy do Smoleńska, gdzie na płycie lotniska stoi niezabezpieczony, niszczejący dowód katastrofy - wrak rządowego samolotu. Trzeba było pół roku, by rosyjskie władze zdecydowały się na budowę zadaszenia. O czym to, Pani zdaniem, świadczy?
- Dotychczasowe działania ze strony rosyjskiej, a w zasadzie ich brak w tej konkretnej sprawie, świadczą, że Rosjanom jest na rękę, by wrak samolotu uległ zniszczeniu, żeby jak najmniej udało się z tego dowodu wyczytać. Szczerze powiedziawszy, jeżeli ten wrak nie zostanie przekazany Polsce, to wszelkie próby jego tzw. zabezpieczenia są tak naprawdę bezcelowe. Rosjanie, co zresztą ogłoszono wszem i wobec, skończyli już swoje dochodzenie. Jeżeli zaś udałoby się nam doprowadzić do odzyskania wraku tupolewa i rozpocząć jego badania dochodzeniowe, to zabezpieczenie ma głęboki sens, chociaż już i tak brakuje 40 ton materiału samolotu.
Widziała Pani wrak tupolewa z bliska...?
- Tak naprawdę są to kawałki samolotu. Dużym nadużyciem byłoby stwierdzenie, że jest to wrak samolotu. To są po prostu kawałki i żadna część maszyny nie zachowała się w całości.
Jak wygląda to miejsce, czy mogą tam wejść osoby postronne?
- Tak. Wprawdzie jest to teren ogrodzony drutem kolczastym, ale dość duże przerwy w tym ogrodzeniu, a dodatkowo mnóstwo dziur zrobionych najprawdopodobniej przez miejscowych ludzi, którzy tam chodzą, pozwala na swobodne, bez żadnych przeszkód przedostanie się w pobliże wraku. Zresztą trudno nawet ten teren nazwać lotniskiem, bardziej kojarzy się on ze śmietniskiem. Jest to od dawna nieużywane, obskurne miejsce, porastające zielskiem, gdzie w nieładzie stoją jakieś budy czy może baraki. Porozrzucane po lotnisku części samolotu wyglądają jak hałdy śmieci. Oglądając to wszystko z bliska, zastanawiałam się, jak komuś mogło przyjść do głowy określenie tego terenu mianem lotniska. Nie trzeba być ekspertem, żeby stwierdzić, że miejsce to nie spełnia żadnych norm. Zatem powstaje pytanie, kto i jak w takiej sytuacji mógł podjąć decyzję o wylocie i lądowaniu polskiego prezydenta i osób mu towarzyszących w tak zaniedbanym i nieużywanym miejscu bez należnego przygotowania? Miejscowi mówią, że jak miał lądować Putin, to prace trwały kilkanaście dni.
Prace nad zadaszeniem szczątków tupolewa jeszcze się na dobre nie rozpoczęły, a minister Sikorski już odtrąbił, że jest to sukces rządu i jego osobisty...
- Poczekamy, zobaczymy, jaki to naprawdę sukces. Sukcesu pogratuluję, gdy wrak i pozostałe resztki zostaną sprowadzone do Polski i poddane badaniom przez specjalistów z jedynego kraju, który ich posiada, tzn. z USA. Z samego zabezpieczenia wraku rządowego samolotu i pozostawienia go w Smoleńsku nic dla Polski nie wynika. Jak widzę, wynika tylko dla ministra Sikorskiego.
Budowie pomnika poświęconego ofiarom tragedii z 10 kwietnia towarzyszy wiele emocji. Jakie cele stawia sobie Stowarzyszenie Budowy Pomnika Ofiar Tragedii Narodowej pod Smoleńskiem, które Pani reprezentuje?
- Założenie jest proste, jasne, czytelne i dla wszystkich zrozumiałe: budowa pomnika jest kwestią, która powinna być ewidentna dla każdego Polaka. Przypomnę, że także prezydent Komorowski zadeklarował, że będzie dążył do upamiętnienia ofiar katastrofy pod Smoleńskiem i budowy godnego pomnika im poświęconego. Jako stowarzyszenie chcemy ten pomnik zbudować tak, by rzeczywiście miał on charakter godnego upamiętnienia. Bardzo nam zależy, by stanął przed klasztorem Karmelitów w Warszawie, blisko miejsca, gdzie był krzyż. Chlelibyśmy również, by w miejscu krzyża, gdzie setki tysięcy Polaków składało hołd parze prezydenckiej i pozostałym ofiarom lotu na uroczystości katyńskie, znalazła się płyta (w pozycji horyzontalnej) upamiętniająca miejsce tego krzyża. Sądzę, że byłoby to rozwiązanie satysfakcjonujące wszystkich, w tym również konserwatora zabytków miasta Warszawy, a sama płyta nie zaburzałaby harmonii i architektury przestrzeni przed Pałacem Prezydenckim. Jest to pierwsze zadanie, które sobie stawiamy w tym momencie. Natomiast będziemy też realizować coś, co można nazwać szeroko rozumianą pamięcią historyczną. Zrobimy wszystko, by poprzez różne formy upamiętniać wybitne osoby, które zginęły 10 kwietnia pod Smoleńskiem. W tym celu zapraszamy do współpracy różne środowiska, które poprzez artykułowanie swoich projektów, postulatów przyczyniłyby się do utworzenia wspólnego frontu, który pozwoliłby zrealizować nasze zamiary.
Była Pani zaskoczona działaniem prezydenta Komorowskiego i jego współpracowników w związku z usunięciem krzyża sprzed Pałacu Prezydenckiego?
- Tak, zwłaszcza okolicznościami, w jakich się to odbyło. To wielki wstyd... To nie tylko złe potraktowanie krzyża, ale także ludzi, którzy przez kilka miesięcy bronili tego symbolu wiary. W podobny sposób traktowano polskie społeczeństwo w okresie rządów komunistycznych, zastosowany mechanizm bardzo mi przypomina tamten czas.
Nie tak wyobrażała sobie Pani rozwiązanie tego problemu?
- Na pewno nie. Nie po to podejmowano próby rozwiązania tego problemu, nie po to też powstały komitety budowy pomnika, również nie po to gromadziły się w tym miejscu tysiące Polaków, by wszystkich zlekceważyć jedną wczesnoporanną akcją. Tym bardziej że była to pierwsza decyzja nowego prezydenta, który w kampanii tak wiele mówił o zgodzie... Tymczasem okazuje się, że wszystkie decyzje prezydenta Komorowskiego są zaskakujące i bardzo kontrowersyjne, zgody na pewno nie budują.
Jaką rolę w tym wszystkim odegrał list 28 rodzin ofiar katastrofy do prezydentowej Anny Komorowskiej? Trudno oprzeć się wrażeniu, że było to działanie, które miało uśpić czujność społeczeństwa, by cichaczem usunąć krzyż...
- Według mnie, bardzo sprytnie, ale zarazem bardzo nieładnie posłużono się tu wieloma rodzinami. Nieładnie, bo wykorzystano ich cierpienie i ból po stracie najbliższych, prawdopodobnie też zagubienie, które towarzyszy w tego typu sytuacjach. Ludźmi w takim stanie nie powinno się manipulować politycznie, a tak niestety uczyniono. Jest to, według mnie, niemoralne, i właśnie z tego względu mi się nie podoba. Można to oceniać w różny sposób, ale właśnie w kategoriach moralnych, etycznych takie postępowanie pozostawia wiele do życzenia i musi budzić niesmak.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-10-04

Autor: jc