Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Bogactwo i minimalizm

Treść

Festiwal poświęcony muzyce amerykańskiej nie mógł pominąć jazzu. Z bogatej historii gatunku wybrano chyba najciekawszy okres, przypomniano rodzenie się współczesnego jazzu, czyli czasy Milesa Davisa oraz tematy najsłynniejszych jego kompozycji. Pokazano jednocześnie globalizację jazzu, bo dziś nie jest on domeną amerykańskich muzyków, ale własnością całego świata.

W poniedziałek w filharmonicznej sali Milesa Davisa grał kwintet Tomasza Stańki. Słynny krakowski trębacz (mój Boże, przed laty razem pobieraliśmy muzyczną wiedzę najpierw przy Basztowej 8, potem przy Warszawskiej 11 i wreszcie przy Starowiślnej 3) od lat zauroczony jest Davisem, ale gra go bardzo "po swojemu", z sobie tylko właściwą powściągliwą i żarliwą zarazem ekspresją. O mistrzostwie już nie wspominam, bo to było spotkanie z prawdziwymi mistrzami jazzu. Perfekcja i olbrzymia wyobraźnia pozwalająca wysnuwać z pięknych tematów bogate w treści improwizacje, doskonałe współgranie, piękny gatunek dźwięku - to podstawowe cechy kwintetu, w którym obok lidera grali: Joakim Milder - saksofon, Alexi Tuomarila - fortepian, Sławomir Kurkiewicz - kontrabas i Stefan Pasborg - perkusja. Muzyczna rozmowa, jaką zaproponowali, była najwyższego gatunku.

Z kameralistyką najwyższej próby obcowaliśmy także w czasie nocnego koncertu w dawnej "Emalii" na Zabłociu. W fabrycznej hali organizatorzy festiwalu wyczarowali salę na blisko czterysta miejsc, ze świetną akustyką. W tym wnętrzu Kwartet Śląski grał muzykę kameralną Philipa Glassa. Pięć kwartetów czołowego amerykańskiego "minimalisty" pisanych w ciągu trzydziestu lat pozwalało śledzić kształtowanie się warsztatu i języka muzycznego kompozytora, od surowego, prawdziwie "minimalnego" brzmienia "I Kwartetu", do wybujałej ekspresji ostatnich dzieł kwartetowych. Interpretacja śląskich kameralistów - Szymona Krzeszowca, Arkadiusza Kubicy, Łukasza Syrnickiego i Piotra Janosika tę różnicę doskonale uwydatniła. Tu muszę się przyznać - minimalizm nie jest moim ulubionym nurtem muzyki XX wieku. Słuchając kwartetów Glassa, z radością witałam początek każdego z nich zapowiadający ciekawą materię muzyczną, oryginalną harmonikę i niesioną przez nie coraz to inną ekspresję. Po chwili jednak wszystko tonęło w typowo glassowskim bełkocie rozłożonych trójdźwięków, wciąż takim samym. Zawsze zadaję sobie pytanie, dlaczego ta muzyka jest tak popularna? Czy dlatego, że jak powtarzana mantra może pomóc słuchaczowi oderwać się od otaczającej go rzeczywistości? Cóż; nie jestem skłonna do takich ucieczek, czego innego oczekuję od muzyki.

Muzyce Glassa towarzyszyły w poniedziałek elektroniczne jej wizualizacje. Obłoki na wietrze, kołyszące się zboże, dziecko puszczające dmuchawce, deszcz... To wszystko było ładne, ale czy potrzebne? Czy narzucanie słuchaczom podobnych skojarzeń nie spłyca prezentowanej muzyki, którą każdy przecież odbiera w sobie tylko właściwy sposób?
"Dziennik Polski" 2007-09-19

Autor: wa