Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Bogaci, a jednak biedni

Treść

Zdjęcie: ALESSANDRO BIANCHI/ Reuters

Żyjemy w świecie pełnym paradoksów. Na potwierdzenie wystarczy przywołać następujący przykład: Belgia – gęsto zaludnione, maleńkie, wręcz mikroskopijne, europejskie państewko pozbawione bogactw naturalnych, a mimo to jego mieszkańcy należą do najzamożniejszych w świecie.

Przeciwieństwem jest Republika Demokratyczna Konga, której powierzchnia blisko czterdziestokrotnie przewyższa obszar Belgii, gęstość zaludnienia jest bardzo niska, nieskończona różnorodność i bogactwo zasobów naturalnych osiągają takie rozmiary, że kraj ten określa się mianem „geologicznego skandalu”, a mimo to ludność Konga należy do najbiedniejszych na całym globie. Rzecz jasna, Belgowie żyją ponad własne możliwości, Kongijczycy natomiast zdecydowanie poniżej poziomu, który mogliby osiągnąć. Ci drudzy zatem nie czerpią korzyści z tego, że terytorium ich kraju jest zasobne w strategiczne surowce, jak metale ziem rzadkich, koltan, wolfram i wolframit, kasyteryt, kobalt, czy też w bogactwa bardziej tradycyjne, jak uran, diamenty, złoto, miedź czy wysokiej jakości drewno.

Kto w takim razie korzysta z tych źródeł? I jak to się dzieje, że ludność tego kraju jest w rzeczywistości pozbawiona prawa do bogactw, które do niej należą?

Wielkie żerowisko

Odpowiadający za tę sytuację mechanizm sięga wielu wieków wstecz. Tak naprawdę Afryka zawsze pokrywała koszty geostrategicznej równowagi na ziemi: handel niewolnikami umożliwił rewolucję przemysłową, kolonializm był jednym z głównych czynników finansujących obie wojny światowe, ekonomiczny boom na Zachodzie i zimną wojnę; nierówne relacje handlowe były źródłem obecnego podziału bogactw na poziomie globalnym.

Podsumowując, można powiedzieć, że Afryka czy raczej jej zasoby w znacznej mierze ukształtowały świat, w którym żyjemy. Gdybyśmy w XVII czy XVIII wieku mieli możliwość ustalić, które mocarstwa sprawują kontrolę w Afryce, przewidzielibyśmy, które państwa staną się potęgami gospodarczymi, militarnymi i politycznymi, które w przyszłości zawładną światem.

To sprawdza się także dzisiaj: jeśli popatrzymy na to, kto czerpie korzyści z afrykańskich bogactw, możemy się domyślić, które państwa będą najpotężniejsze w trzecim tysiącleciu: najprawdopodobniej Chiny, Rosja, Indie, niektóre narody azjatyckie oraz niektóre monarchie arabskie. Dawne tradycyjne potęgi europejskie upadają, a najbliższe lata pokażą, czy będzie to upadek, który da się zatrzymać.

Wobec powyższego podstawowe pytanie pozostaje wciąż bez odpowiedzi: dlaczego Afryce nie udaje się być panem we własnym domu? Dlaczego nigdy nie udaje się jej czerpać korzyści z własnych zasobów? Odpowiedź znajdziemy w przeszłej i obecnej sytuacji politycznej panującej w różnych zakątkach Afryki.

Dożywotni władcy

Dzisiaj Afryka obejmuje 54 państwa, w większości kierowane przez prezydentów bądź ugrupowania rządzące, których cechą wyróżniającą jest nieusuwalność. Kilka przykładów: Paul Biya, Kamerun, na stanowisku od ponad 39 lat; Denis Sassou N’Guesso, Republika Konga, u władzy od 30 lat; Robert Mugabe, Zimbabwe, od 34 lat; José Eduardo Dos Santos, Angola, od 35 lat; Yoweri Museveni, Uganda, od 28 lat; Isaias Afewerki, Erytrea, od 23 lat; Omar Hassan al-Bashir, Sudan, od 25 lat; Idriss Déby, Czad, od 24 lat. I tak można by jeszcze wyliczać.

Lista byłaby jeszcze dłuższa, gdyby wziąć pod uwagę praktykę powszechnie stosowaną w Afryce przez niemal wszystkich przywódców państw, która pozwala im nie rezygnować z władzy; scenariusz wygląda tak, że po zakończeniu dwóch kadencji przewidzianych konstytucją wprowadza się zmiany do ustawy zasadniczej. Krótko mówiąc, afrykańscy prezydenci (a wraz z nimi cała ich świta oraz liczne rodziny) nie potrafią obejść się już bez władzy. Rezygnują z niej tylko pod wpływem siły wyższej, na skutek zamachu stanu albo w wyniku niespodziewanej śmierci.

W tym ostatnim przypadku jednak często do głosu dochodzi nepotyzm. Tak stało się choćby w Gabonie rządzonym przez 42 lata przez Omara Bongo, który zmarł w czerwcu 2009 roku. Miejsce po zmarłym zajął jego pięćdziesięcioletni syn Ali, który obiecał, że będzie władał krajem tak długo, jak jego ojciec. Również w Togo syn przedłużył panowanie ojca: Gnassingbé Eyadéma stał na czele państwa przez 38 lat i kiedy zmarł w 2005 roku, wakujący fotel objął jego syn Faure.

Wielu zwolenników demokracji w Afryce powie, że obecnie nie ma w ogóle czy prawie w ogóle urzędujących prezydentów, którzy nie mogliby się pochwalić regularną wygraną w wyborach. To prawda. Głosuje się wszędzie, ale z wyjątkiem jakichś bardzo rzadkich przypadków w Afryce, jak się wydaje, obowiązuje rodzaj niepisanego prawa. Zgodnie z nim wybory zawsze wygrywa kandydat będący już u władzy.

Klasy polityczne władające Afryką stanowią jedną z głównych przeszkód uniemożliwiających rozwój.

Ale odpowiedzialności za tę sytuację nie należy szukać tylko na kontynencie. Wszyscy ci politycy mogą w rzeczywistości liczyć na solidne wsparcie z zewnątrz. Prawda jest taka, że nie utrzymaliby się przy władzy, gdyby nie mieli oparcia w znaczących potęgach zagranicznych. Przykładem może być choćby Gabon – małe państewko dysponujące ropą naftową, była francuska kolonia, gdzie Paryż zawsze mógł liczyć na korzystne kontrakty, jeśli chodzi o wykorzystanie pokładów ropy. Inny przykład dotyczy Roberta Mugabe – „dinozaura”, chciałoby się powiedzieć – wobec którego ONZ nie mogła wprowadzić sankcji i embarga za absurdalną reformę dotyczącą własności ziemskiej w Zimbabwe; weto w tej sprawie zgłosiły w Radzie Bezpieczeństwa Rosja i Chiny, które uzyskały wcześniej kontrakty na poszukiwania, wydobycie i handel w zakresie przeogromnych złóż złota, diamentów i miedzi występujących na terenie tego kraju.

Ci zupełnie nieprzystający do pełnionych funkcji politycy dzięki wsparciu z zewnątrz mogą sobie nawet pozwolić na stosowanie iście zbrodniczych represji wobec kogokolwiek, kto poważy się zaprotestować, podważyć czy skrytykować ich władzę. W tym kontekście przywołuje się pewne znaczące zdarzenie: kiedy Barack Obama został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych, przywódcy państw afrykańskich formułowali szumne deklaracje wyrażające zadowolenie z faktu, że człowiek o afrykańskich korzeniach został prezydentem państwa najpotężniejszego w świecie pod względem politycznym, gospodarczym i militarnym. Mia Couto, wybitny afrykański pisarz z Mozambiku, zasugerował, żeby trzymali język za zębami, bo gdyby Obama był nie w Stanach Zjednoczonych, ale w Afryce, to nie dopuściliby go nawet do prawyborów.

W neokolonialnym uścisku

Dzisiaj Afryka potrzebuje nowego podziału bogactw, który nastąpiłby dopiero po zmianie polityki przez klasy rządzące. Decydującym czynnikiem w realizacji tego celu byłoby stworzenie przemysłu lokalnego przetwórstwa, tak aby na miejscu móc zajmować się przeróbką zasobów mineralnych i rolnych, a potem eksportować je jako wyroby fabryczne. Te lokalne przedsiębiorstwa wymagałyby zatrudnienia pracowników, którzy za swoją pracę uzyskiwaliby wynagrodzenie. W ten sposób tworzy się lokalną siłę nabywczą i rynek wewnętrzny. To mechanizm, za pomocą którego odbywa się rozdział dóbr.

Jak na razie w Afryce nie widać tego rodzaju tendencji nawet w śladowym wymiarze: eksportuje się drewno, kakao, kawę, herbatę, a zasoby mineralne wywożone są jeszcze w formie surowej. Cały proces przeróbki przebiega poza granicami kontynentu.

Afryka eksportuje dziś niewiele więcej wyrobów fabrycznych aniżeli w czasach kolonialnych. Efekt? Siła nabywcza miliarda Afrykanów jest wciąż zbyt ograniczona. Afryka w dalszym ciągu jest rodzajem magazynu, z którego w przeszłości czerpało i nadal czerpie bardzo wielu. Z pewnością zaś nie jest żadnym rynkiem.

Obecnie jednak sytuacja różni się pod pewnymi względami od tego, co było kiedyś. W interesie Europy – rozumianej jako zachodnia część kontynentu, która dziś przechodzi jeden z najcięższych kryzysów gospodarczych – leży, aby miliard Afrykanów miał siłę nabywczą na poziomie umożliwiającym otwarcie się na dobra, jakich kraje Starego Kontynentu nie są już w stanie sprzedać ze względu zarówno na kryzys, jak i utratę konkurencyjności.

Dzisiejsza Europa byłaby w stanie – w przeciwieństwie do czasów minionych – realnie przyczynić się do rozwoju Afryki i sprawić, by stała się ona prawdziwym rynkiem także dla dóbr i usług wyprodukowanych w europejskich fabrykach. Tym, co uniemożliwia taki stan rzeczy, są gospodarki wschodzące, które chcą, ażeby Afryka – podobnie jak w dwóch minionych wiekach – niezmiennie odgrywała rolę rezerwuaru surowców i taniej siły roboczej.

By lepiej to zrozumieć, warto przytoczyć przykład Chin: miliard trzysta tysięcy ludzi, którzy pracowali w warunkach prawie niewolniczych, by uczynić ze swojego kraju światową potęgę. Wytyczony cel osiągnęli, a teraz chcą, a nawet domagają się dobrobytu typu zachodniego. Rządzący doskonale wiedzą, że jeśli nie spełnią tego żądania, nie będą w stanie dłużej utrzymać władzy. Dlatego też chcą Afryki, z której mogą czerpać surowce, wodę i produkty rolne, jakich ich kraj – nawet tak olbrzymi – nie może wyprodukować w wystarczającym stopniu dla całej ludności.

Własnym głosem

Afrykanie znajdują się zatem pod presją z dwóch stron. Dyktatorzy zaspokajają potrzeby tych, którzy zaproponują im większe korzyści. W tej sytuacji ludność w dalszym ciągu będzie przedmiotem swego rodzaju grabieży, w której zmieniają się jedynie ci, którzy grabią.

Znaczny wzrost gospodarczy niektórych krajów afrykańskich nie powinien mylić. Niemal zawsze jest on wyrazem dużego napływu kapitału, co widać po rozbudowie infrastruktury, jak siedziby instytucji, mosty czy drogi łączące często tereny kopalniane z portami, skąd odbywa się eksport surowców, dalej – stadiony, centra handlowe i lotniska. Miasta rozrastają się pod względem zarówno demograficznym, jak i terytorialnym; już dzisiaj ludność miejska w Afryce przekracza liczbę ludności wiejskiej. Olbrzymie aglomeracje miejskie w Afryce odzwierciedlają ten wzrost gospodarczy, ale wystarczy pojechać na obszary wiejskie, by zauważyć, że wszystko tam wygląda tak, jak kilkadziesiąt lat wcześniej.

Dla Afryki czas przełomu wciąż dopiero musi nadejść. Chyba że sami Afrykanie, których 60 procent nie ukończyło 15 lat i mają w sobie wspaniałą chęć do życia, zaczną mówić swoim głosem. Gdzieniegdzie już się to dzieje i jeśli ta tendencja stanie się widoczna, możliwe, że spowoduje efekt domina.
Raffaele Masto tłum. Anna Bałaban
Autor jest dziennikarzem radiowym, współpracuje z dwumiesięcznikiem „Africa, missione e kultura” wydawanym przez Zgromadzenie Misjonarzy Afryki. Był korespondentem na Bliskim Wschodzie, w Ameryce Łacińskiej, a przede wszystkim w Afryce, gdzie od 20 lat obserwuje kryzysy i konflikty.
Nasz Dziennik, 8 listopada 2014

Autor: mj