Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Bez orzełka i bez munduru

Treść

- Na czapce mego męża nie było orzełka, po guzikach - także z orzełkiem - pozostały w mundurze tylko otwarte dziury - ujawniają wdowy po generałach, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Czy emblematy zostały zerwane celowo? Rodziny nie wiedzą. Nikt im tego nie wyjaśnił. Tak samo jak kwestii, czy ciała polskich oficerów zostały pochowane w mundurach. Wymaga tego ceremoniał wojskowy. Wątpliwości pozostają - trumny z ciałami ofiar nie były otwierane po przylocie do kraju.
Jak podkreślił jeden z rozmówców "Naszego Dziennika", przynajmniej w jednym przypadku mundur został zwrócony rodzinie z oderwanymi dystynkcjami. A ich wygląd wskazywał na to, że pagony zostały oderwane ręcznie. Z informacji, do jakich dotarł "Nasz Dziennik", wynika, że na niektórych czapkach generalskich nie było orzełków. Orzełek jest haftowany, przymocowany nad otokiem za pomocą małych drucików wszytych w czapkę od spodu. Rodziny zastanawiają się, czy został on brutalnie zerwany, czy odpadł w czasie zderzenia tupolewa z ziemią. Podobnie zastanawiające jest to, co się stało z guzikami, których zabrakło przy jednym z mundurów generalskich. Na nich również znajdował się emblemat orzełka w koronie. Zdaniem rodzin, nawet gdyby te guziki się stopiły, powinna pozostać w mundurze ich stalowa końcówka. Tymczasem po guzikach pozostały w mundurze tylko duże dziury, co w opinii rodzin wskazuje na to, że mogły zostać oderwane ręcznie. Jak zauważył płk Tadeusz Nierebiński, inspektor sanitarny Wojska Polskiego, marynarki oficerskie praktycznie się nie zachowały. Według jego relacji, w całości, razem z pagonami, zachował się tylko jeden mundur - śp. gen. Franciszka Gągora, szefa Sztabu Generalnego WP; został on poddany renowacji w Muzeum Wojska Polskiego. W odpowiedzi na pytanie, czy prokuratura wie, co stało się z dystynkcjami, płk Jerzy Artymiak, rzecznik Naczelnej Prokuratury Wojskowej, zapewnił tylko, że wszystkie wątki, które są związane z wyjaśnieniem przyczyn katastrofy i zgonu ofiar, są i będą badane "nawet w najdrobniejszym szczególe". Artymiak nie był wczoraj w stanie odpowiedzieć, czy ciała oficerów, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej, zostały ubrane w mundury wojskowe. Wymaga tego regulamin wojskowy. - To nie jest pytanie do prokuratury. Organizacja pogrzebu, transportu, odebrania zwłok na terenie Federacji Rosyjskiej, przygotowanie pochówku - tym zajmowało się MSWiA w porozumieniu z MSZ - mówi.
Przedmioty pozostałe po katastrofie - chodzi o worki z rzeczami, a właściwie ich strzępami, które w Rosji oddzielono od ciał ofiar (np. części ubrań zabrudzonych krwią, kamizelek kuloodpornych funkcjonariuszy BOR, bielizny) trafiły do Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim. Wojskowy inspektor sanitarny z Wojskowego Ośrodka Medycyny Prewencyjnej w Modlinie po pobraniu próbek nakazał zutylizować niektóre elementy odzieży i bielizny, uznając je za tożsame z zakaźnymi odpadami medycznymi, które stwarzają potencjalne zagrożenie dla życia i zdrowia. Decyzję tę zakwestionował jednak komendant główny Żandarmerii Wojskowej, który uznał, że o decyzji w sprawie utylizacji nie zostały poinformowane wszystkie podmioty prawne, czyli w tym wypadku - rodziny ofiar. Decyzję, by rzeczy tych nie niszczyć, wydał płk Tadeusz Nierebiński. O zajęcie się kwestią kilkudziesięciu worków z resztkami odzieży ofiar katastrofy wnioskowała też Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie, która zwróciła się do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie z wnioskiem o ich zutylizowanie. Zdaniem prokuratury, nie mają one żadnego znaczenia dla toczącego się śledztwa. Sąd jednak uznał, że przesłanki, na które powoływała się prokuratura (śledczy powoływali się na przepis kodeksu postępowania karnego - art. 232a, mówiący, że sąd może zarządzić zniszczenie przedmiotów stwarzających niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia i ewentualne zagrożenie epidemiologiczne) nie zachodzą, i zabronił ich zniszczenia. Ostatecznie komendant główny Żandarmerii Wojskowej w Mińsku Mazowieckim zdecydował o odesłaniu wszystkich rzeczy "na przechowanie" prywatnej firmie utylizacyjnej z Rzeszowa, FUH Eko-Top Sp. z o.o. Znajdują się one tam od maja. Jak zauważył w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" płk Nierebiński, rzeczy są przechowywane w foliowych worach. Nadzór nad nimi sprawuje Wojskowa Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Jak zaznaczył płk Artymiak, wszelkie decyzje dotyczące tych przedmiotów leżą w gestii prokuratora. Jednak w związku z tym, że Wojskowy Ośrodek Medycyny Prewencyjnej skierował sprawę do głównego inspektora sanitarnego, GIS ma wydać decyzję, czy stanowią one zagrożenie epidemiologiczne i czy nakaże ich zniszczenie. W tej kwestii prokurator może tylko zastosować się do decyzji sanepidu.
Eko-Top informuje, że pojemniki są zamknięte i zaplombowane przez zleceniodawcę. Spółka nie odpowiedziała nam na pytanie, w jakim stanie te szczątki ubrań się znajdują.
Rodzin nikt nie pytał
Jak zauważa mecenas Rafał Rogalski, pełnomocnik rodzin Lecha i Marii Kaczyńskich, Krzysztofa Putry, Przemysława Gosiewskiego i Aleksandry Natalli-Świat, rodziny ani ich pełnomocnicy nie zostali poinformowani o tym, gdzie te rzeczy się znajdują. - Ponieważ rodziny o to nie pytały - komentuje płk Nierebiński. Sprawa bulwersuje rodziny ofiar.
- To są dowody rzeczowe, które przechowuje jakaś prywatna firma z Rzeszowa. Przekazały je tam władze wojskowe. Nie wiemy, w jakich warunkach znajdują się teraz ubrania naszych bliskich, wiem tylko, że są pod jurysdykcją cywilną GIS - mówi Andrzej Melak, brat śp. Stefana Melaka. Podkreśla, że zniszczenie tych rzeczy byłoby ogromnym ciosem dla rodzin ofiar. Są one dla nich ostatnimi, arcycennymi pamiątkami po zmarłych.
- Prokuratura tłumaczyła, że rzeczy te nie stanowią dowodu w sprawie. Przed miesiącem rozmawiałam na ten temat z prokuratorem Ireneuszem Szelągiem, który powiedział mi, że ubrania zostały przekazane do jakiejś firmy z Rzeszowa. Zastanawia mnie to, w jakich warunkach te rzeczy są przechowywane. Obawiam się o to, jak ta firma je potraktowała. Bo Rosjanie - jeszcze mokre - zapakowali je w worki na śmieci. Kiedy te rzeczy wróciły do Polski, ubrania musiały już być zapleśniałe. Te rodziny, które zażądały zwrotu ubrań z Moskwy, otrzymały je, i żadna epidemia nie wybuchła - ironizuje Beata Gosiewska, żona byłego wicepremiera i posła PiS Przemysława Gosiewskiego. - Słyszałam też, że Rosjanie, którzy byli obecni przy identyfikacji zwłok, zachęcali rodziny, by zostawili te rzeczy do spalenia w Moskwie. Dla mnie mają one też ważne znaczenie jako dowód i ślad, który może pomóc w wyjaśnieniu przyczyny śmierci mojego męża - tłumaczy Gosiewska. Argumentację tę podtrzymują mecenasi rodzin. - Podczas identyfikacji zwłok przy każdym ciele ubrania były zapakowane w oddzielny worek. Po przekazaniu tych rzeczy do Mińska Mazowieckiego wszystko to zostało wyłożone na stoły. Nie poinformowano nas jednak, czy przeprowadzono ich dokładną segregację, tak by ewentualnie rodziny mogły znaleźć rzeczy swoich bliskich. Nie rozumiem, dlaczego tych rzeczy nie można było oddać rodzinom, które by te ubrania wyczyściły lub nawet same zutylizowały - w tym wypadku byłaby to jednak ich osobista decyzja. Tymczasem podjęto ją za nich - powiedział w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" Bartosz Kownacki, pełnomocnik rodziny Tomasza Merty, Sławomira Skrzypka, Bożeny Mamontowicz-Łojek i Grażyny Gęsickiej. - Rodziny, którymi się opiekuję, chcą odzyskać teraz te ubrania, zupełnie niepotrzebnie powstała sytuacja konfliktowa, której można było uniknąć. Ponadto te rzeczy mogą stanowi dowód w sprawie ustalenia przyczyn katastrofy - dodaje mecenas. Podobnego zdania jest Antoni Macierewicz, szef Parlamentarnego Zespołu ds. Wyjaśnienia Katastrofy Smoleńskiej. - Po co ten cały absurd? Mam wrażenie, że te rzeczy chce się po prostu zniszczyć. Bo dlaczego nie oddano ich po prostu rodzinom ofiar? - zastanawia się poseł.
"Zakaźne odpady"
Decyzję o ich utylizacji podjęła jeszcze w maju wojskowa prokuratura prowadząca śledztwo w sprawie katastrofy prezydenckiego samolotu. Uzasadniano, że fragmenty ubrań ofiar nie mają "żadnego znaczenia dla toczącego się śledztwa". Prokuratura ponadto powoływała się na decyzję wojskowego inspektora sanitarnego, który uznał je za "zakaźne odpady medyczne". Ze względów formalnych sąd cofnął tę decyzję, ponieważ nie powiadomiono o niej rodzin ofiar. W ślad za tym decyzję o utylizacji wycofał główny wojskowy inspektor sanitarny płk Tadeusz Nierebiński.
Rzeczy zdążyły trafić do rzeszowskiej spalarni odpadów medycznych i przemysłowych Eko-Top. Wówczas prokuratura poleciła jej "przechowywanie bez określenia terminu".
Jak poinformowano nas w Eko-Top, są one złożone w magazynie w szczelnie zamkniętych pojemnikach. Gdy zapytaliśmy, czy są przechowywane w obniżonej temperaturze, pracownik odpowiedział, że nie wie, ponieważ nie widział tych kontenerów.
Co dalej stanie się z tymi rzeczami? - Zabezpieczone w firmie utylizacyjnej, oczekują na decyzję właściwego miejscowego cywilnego inspektora sanitarnego - informuje nas płk Jerzy Artymiak z prokuratury wojskowej.
- Żadna informacja o tym do nas nie trafiła, to nie należy do naszej właściwości - informuje Dorota Gibała, rzecznik Państwowej Inspekcji Sanitarnej w Rzeszowie. Odsyła do Wojskowej Inspekcji Sanitarnej w Krakowie. Tam słyszymy analogiczne stwierdzenie o braku właściwości. - Teren firmy Eko-Top nie jest terenem wojskowym, nie mam żadnej informacji, żebyśmy mieli podejmować decyzje w tym względzie - słyszymy w Wojskowym Ośrodku Medycyny Prewencyjnej w Krakowie.
Prokuratura wojskowa nadal podtrzymuje opinię o konieczności utylizacji tych szczątków. Podobnie jak główny inspektor sanitarny Wojska Polskiego. - Prokurator zwolnił je z czynności śledczych - podkreśla Nierebiński. Zwraca uwagę, że są to strzępki ubrań zabrudzone krwią itp., niemające żadnej wartości materialnej i dowodowej.
Pełnomocnicy już zapowiadają zaskarżenie każdej decyzji o utylizacji. - Gdy inspektor sanitarny uzna, że to powinno być zutylizowane, to będziemy to skarżyć - zapowiada Kownacki. Dodaje, że przewiduje pewne wnioski dowodowe związane z przechowywanymi rzeczami, ale nie chce zdradzać szczegółów. Zapytaliśmy w prokuraturze, czy ewentualnie inni pełnomocnicy wystosowali podobne wnioski. - Nie znam takich wniosków ze strony pełnomocników rodzin - mówi Artymiak.
Jednak jak zwraca uwagę Kownacki, początkowo rzeczy przywiezione z Moskwy i Smoleńska były posegregowane i przyporządkowane każdej z osób. - Natomiast później resztę rzeczy, których nie zwrócono rodzinom, włożono do kilku worków i nie przetrzymywano w obniżonej temperaturze, przez co zaczęły gnić - mówi. Nierebiński przyznaje, że wszystko zostało wymieszane. - To zaniedbania żandarmerii - ocenia adwokat.
Międzypaństwowy Komitet Lotniczy przedstawi dziś w Moskwie dokumenty znalezione na miejscu katastrofy polskiego Tu-154M pod Smoleńskiem. Materiały te zostaną później przekazane akredytowanemu przy Międzypaństwowym Komitecie Lotniczym przedstawicielowi Polski Edmundowi Klichowi.
Anna Ambroziak
Współpraca Zenon Baranowski
Nasz Dziennik 2010-08-25

Autor: jc