Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Beenhakker - histo(e)ria skrajnych emocji

Treść

Od euforii do rozpaczy, od bezgranicznego uwielbienia do totalnej krytyki - ponad trzy lata pracy Leo Beenhakkera z reprezentacją Polski wywoływało skrajne emocje i niesłychaną huśtawkę nastrojów. Prowadzona przez niego drużyna potrafiła olśnić i osiągać historyczne sukcesy, by za chwilę popaść w przeciętność i doznać upokarzających porażek. Dlatego ocena Holendra jest tak trudna i niejednoznaczna.
Leo, czyli wielki świat
Zaczynał w wielkim stylu. Zanim jeszcze usiadł na trenerskiej ławce, zdobył sympatię, opowiadając, jak wielkim zaszczytem jest dlań praca w naszym kraju, jak wiele w Polsce rodzi się piłkarskich talentów i jak piękne mamy perspektywy na przyszłość. Te słowa w ustach światowca, człowieka mogącego się pochwalić sporymi sukcesami w swym fachu, znanego w niemal każdym zakątku świata brzmiały wspaniale i nastrajały optymizmem rzesze kibiców rozczarowanych fatalnym stylem reprezentacji na mistrzostwach świata w Niemczech. Beenhakker, który w przeszłości prowadził m.in. Real Madryt, Feyenoord Rotterdam, kluby ze Szwajcarii, Turcji, Meksyku i Arabii Saudyjskiej, reprezentacje Holandii oraz Trynidadu i Tobago, zdawał się wnosić nową jakość.
Fani byli zachwyceni, dziennikarze też, najmniej trenerskie środowisko. Przynajmniej ta jego część, która od pierwszych chwil zaczęła czyhać na potknięcia następcy Pawła Janasa. Spora grupa kolegów po fachu nie mogła znieść sytuacji, że świetnie opłacany obcokrajowiec objął reprezentację Polski. Leo czuł jednak bezgraniczne poparcie prezesa PZPN Michała Listkiewicza, kibiców, piłkarzy.
Rozpoczął jednak źle. W debiucie, 6 sierpnia 2006 roku, przegrał na wyjeździe z Danią 0:2, ale było to spotkanie towarzyskie, bez konsekwencji. Dwa tygodnie później, na inaugurację eliminacji do mistrzostw Europy, Biało-Czerwoni ulegli w Bydgoszczy Finlandii 1:3 i przyszłość Holendra stanęła pod znakiem zapytania. Wynik, styl gry były tak koszmarne, że niemal straciliśmy nadzieję na awans. Po jednym meczu! Nagle jednak coś się zmieniło. Trzy dni później, przeciw mocnej Serbii, na boisko wyszła zupełnie inna drużyna. Beenhakker zaufał piłkarzom grającym w polskiej lidze, zmotywował ich, dobrze ustawił, a ci odpłacili mu zaskakująco dobrą grą. Błysnął Radosław Matusiak, który potem stał się jednym z najważniejszych ogniw naszej narodowej drużyny. Polacy zremisowali 1:1, choć mogli i powinni wygrać, ale tym razem ton komentarzy był zupełnie inny. Co ciekawe, w nagłą odmianę zespołu nie za bardzo wierzyliśmy, na trybuny stadionu Legii Warszawa przyszło zaledwie sześć tysięcy widzów. Najmniej za kadencji Leo.
Chorzów: Czy to sen?
Przełom nastąpił 11 października na Stadionie Śląskim w Chorzowie. W obecności ponad 40 tysięcy kibiców Polacy po porywającej grze pokonali naszpikowaną gwiazdami Portugalię 2:1. Nasi kompletnie przyćmili rywali, z Cristiano Ronaldo na czele, od pierwszej do ostatniej minuty pokazując futbol agresywny, efektowny, przy tym efektywny. Przecieraliśmy oczy ze zdumienia, patrząc jak Biało-Czerwoni poruszali się po boisku, jak ośmieszali przeciwników i zadawali im nokautujące ciosy. Trafienia Euzebiusza Smolarka wywoływały euforię na trybunach, a morze fanów nie miało wątpliwości, kto był prawdziwym bohaterem. Gromkie: "Leo, Leo", wydobywało się z gardeł kibiców, a Beenhakker triumfował. Pod wrażeniem postawy piłkarzy zamilkli krytycy.
Eliminacje do Euro 2008 były apogeum sukcesów i popularności Holendra. Zespół wygrywał, przywoził punkty z Brukseli i Lizbony. Owszem, zdarzały się wpadki, jak w Erewanie (0:1 z Armenią), ale ogólna ocena i obraz były jak najbardziej pozytywne. I przyznać trzeba - zasłużenie. Największą zasługą i sukcesem Beenhakkera (prócz oczywiście pierwszego w historii awansu na ME) było wpojenie zawodnikom poczucia swojej wartości. Do tej pory, walcząc z rywalami wyżej notowanymi w hierarchii, byli bojaźliwi, "odstawiali" nogi z nadmiernego szacunku i respektu. Leo przekonał ich, że są takimi samymi ludźmi i pozbawił kompleksów. Stąd wzięło się zwycięstwo z Portugalią, pewna, niezagrożona wygrana z Belgią na wyjeździe. Wspomniany Matusiak, Paweł Golański, Grzegorz Bronowicki, Radosław Sobolewski czy Łukasz Garguła pod okiem Beenhakkera przeskoczyli o poziom wyżej, stali się (na dłuższą lub krótszą chwilę) piłkarzami europejskiego formatu. W całej Polsce zapanowała euforia, wydawało się, że na Euro pojedziemy po medal. Prezydent Lech Kaczyński odznaczył Holendra Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.
"Wyjdźcie z drewnianych chatek"
Beenhakker w roli guru i wieszcza poczuł się doskonale i pewnie. Za pewnie. Z każdym miesiącem zaczęły wychodzić na jaw jego przywary: buta, arogancja, mentorstwo, poczucie wyższości. Nasiliły się, gdy kontrowersje wywołał jego pomysł przyznania obywatelstwa Rogerowi Guerreiro. - Co w tym dziwnego? W reprezentacji Niemiec grają Polacy, w kadrze Chorwacji Brazylijczycy. Ludzie, mamy rok 2008, wyjdźcie ze swoich drewnianych chatek - oburzał się. Nagle się okazało, że on, światowiec, miłośnik markowych cygar, rości sobie prawo do krytykowania, obrażania nas, wytykania wyimaginowanych przywar i "zacofania". Przyjął ton surowego nauczyciela, nieomylnego mędrca. Histerycznie reagował na każdą najdrobniejszą krytykę i wątpliwości. Zaczął przeklinać, posługiwać się językiem dalekim od elegancji i klasy.
Mistrzostwa Europy okazały się klęską. Mit Beenhakkera pryskał. Mimo to pozostał na stanowisku, bo Listkiewicz kilka miesięcy wcześniej przedłużył z nim umowę do końca eliminacji do mundialu w RPA. Z tytułu kontraktu miesięcznie na konto selekcjonera trafiało ponoć 75 tysięcy euro.
Walka o paszporty do RPA okazała się klęską. Polacy trafili do przeciętnej grupy, z wielkimi szansami na sukces. Choć zaczęli źle, od remisu ze Słowenią, po meczu z Czechami (2:1) znów uwierzyliśmy w Leo. Bo to był występ znakomity, na najwyższym poziomie. Paweł Brożek i Jakub Błaszczykowski porwali kibiców, którzy gremialnie śpiewali doskonale znane: "Leo, Leo". I to był koniec Leo. Potem przyszły upokarzające porażki ze Słowacją, Irlandią Północną, po których krytycy Beenhakkera mogli ze spokojem oczekiwać jego dymisji. Rozbiła się grupa, relacje na linii trener - zawodnicy kompletnie się rozluźniły i popsuły. Już nikt nie mówił o micie Leo, a postawa piłkarzy w spotkaniu w Mariborze (0:3 ze Słowenią) przypominała sabotaż.
I po wszystkim
Ponadtrzyletnią przygodę Holendra z naszą kadrą trudno jednoznacznie ocenić. Na pewno wywoływała skrajne emocje, o czym można się przekonać, śledząc choćby tylko prasowe tytuły. Te same osoby, które wcześniej całowały Leo po rękach, potem wylewały na niego kubły pomyj. Nie można odmówić Beenhakkerowi zaangażowania i serca w początkowym okresie pracy. Był wówczas pełnym wigoru i pasji człowiekiem snującym ambitne plany, z chęcią opowiadającym o przyszłości polskiej piłki. Awansował z nami do mistrzostw Europy, co przed nim nie udało się nikomu. Ale już finał wyglądał fatalnie. W ostatnich miesiącach selekcjoner przypominał frustrata wszędzie szukającego wrogów, pracującego z musu, bez wewnętrznego przekonania. Niedopowiedziane związki z Feyenoordem, lekceważenie władz PZPN, niezależnie od tego, kto stoi na ich czele, agresja, złość były nie do zaakceptowania.
Trudno też oprzeć się smutnemu wrażeniu, że tak naprawdę Beenhekker nie pozostawił po sobie niczego trwałego. Czy z jego wiedzy i doświadczenia skorzystał jakiś polski trener? Czy pomógł naszej piłce klubowej, czy pomógł zbudować struktury, fundamenty, na których moglibyśmy poprawić i oprzeć szkolenie młodzieży, tak bardzo szwankujące od lat? W tej materii Holendrzy mają się przecież czym pochwalić, notują fantastyczne sukcesy, są niedoścignieni...
Najgorsze w tym wszystkim jest to, iż wspominając Beenhakkera, mam przed oczyma słynną reklamę i pytanie: "Leo, why? For money!".
Piotr Skrobisz
"Nasz Dziennik" 2009-09-19

Autor: wa