Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Banki do audytu

Treść

Komputerowy wydruk kontraktów na instrumenty pochodne umieszczonych w pozycjach pozabilansowych Banku Pekao SA liczy kilkanaście metrów. Wykaz spoczywa w XX Wydziale Gospodarczym Sądu Okręgowego w Warszawie, złożony na żądanie sądu w sprawie o sygnaturze 323 XXGC 323/09 wytoczonej z powództwa mniejszościowych akcjonariuszy. Nikt dokładnie nie wie, co to za instrumenty i jaka jest ich rynkowa wycena. Lista zawiera sygnatury kontraktów w bankowych księgach i długie rzędy cyfr bez dodatkowych wyjaśnień. O tym, czy te kontrakty na derywatach przyniosą zyski, czy miliardowe straty, dowiemy się dopiero w chwili ich rozliczania.
Nie trzeba dodawać, że w obecnych czasach prawdopodobieństwo strat na derywatach graniczy z pewnością. Rynek instrumentów pochodnych, oceniany na 600 bln dolarów, jest dziesięciokrotnie większy niż produkt krajowy brutto całego świata. Kierując się intuicją, można oceniać, że co najmniej 90 proc. derywatów, które krążą w globalnym systemie finansowym i są uznawane za "aktywa", to w istocie śmieciowe papiery bez pokrycia. Niestety, nadzór finansowy z reguły wie o nich niewiele albo zgoła nic. Wartość nominalna derywatów znajduje się w pozycjach pozabilansowych banków, w związku z tym nie zwiększają one zobowiązań bilansowych i nie mają bezpośredniego wpływu na współczynniki wypłacalności. Wycena rynkowa pochodnych została przez bankowców w dużej mierze zarzucona. Zamiast niej straty lub zyski na derywatach odnoszą oni do wewnętrznych modeli opartych na arbitralnych ocenach zarządów banków. W efekcie współczynniki wypłacalności banków pozostają wysokie, aż nagle z dnia na dzień ujawniają się straty. Pamiętamy, jak było z opcjami walutowymi, które zachwiały nawet niektórymi potężnymi spółkami giełdowymi. W Polsce współczynniki wypłacalności instytucji bankowych są znakomite, sięgają z reguły grubo ponad 10 procent. Nie można jednak zapominać, że obok tego oficjalnego nurtu, objętego sprawozdawczością i nadzorem, nadal spokojnie pracuje kasyno.
- Gracze (np. banki, fundusze, inwestorzy indywidualni) obstawiają, że rynek pójdzie w jedną stronę (np. że wzrośnie lub spadnie kurs euro, wartość obligacji danego kraju itp.). Jeśli w chwili zapadania kontraktu okaże się, że dobrze trafili, rozliczają kontrakt z zyskiem. Jeśli jednak rynek poszedł w przeciwną stronę - gracze tracą i muszą zapłacić drugiej stronie kontraktu różnicę, o jaką się pomylili - tłumaczy mechanizm spekulacji Jerzy Bielewicz, szef Stowarzyszenia "Przejrzysty Rynek". - Gracze mogą nie rozliczyć kontraktu, tylko przedłużyć go w nadziei, że ich przewidywania się sprawdzą w kolejnym terminie. Tylko wtedy stawka idzie w górę i muszą wyłożyć wysokie zabezpieczenie - objaśnia finansista. Zabezpieczenia są często tak wysokie, że mogą postawić daną instytucję na skraju bankructwa. To właśnie się zdarzyło ostatnio amerykańskiemu bankowi komercyjnemu - Bank of America, który przejął z bankrutującego Merrill Lynch źle obstawione kontrakty. Musi je obecnie zabezpieczyć kwotą 8 mld dolarów, żeby uniknąć na tę chwilę rozliczenia astronomicznych strat. Bez gwarancji, że uniknie ich w przyszłości.
Na rynkach finansowych mówi się, że na tej samej zasadzie, jak zagrał Merrill Lynch z Bank of America - włoski UniCredit mógł przerzucić toksyczne aktywa do swej niemieckiej córki HVB. Jeśli więc włoski holding się rozpadnie i Niemcy będą musieli znacjonalizować HVB - obywatele niemieccy, a nie włoscy pokryją straty.
Polska spółka-córka włoskiego UniCredit nie jest jedynym bankiem w Polsce, który posiada derywaty w pozycjach pozabilansowych. - Pekao SA nie jest bynajmniej pod tym względem liderem na polskim rynku - zapewniono nas nieoficjalnie w banku.
Jeśli w tej sytuacji z ust prezesa Narodowego Banku Polskiego Marka Belki oraz szefa Komisji Nadzoru Finansowego Andrzeja Jakubiaka pada zapowiedź odkupienia banków-córek od ich zagranicznych banków-matek za pieniądze instytucji publicznych, trzeba przede wszystkim natychmiast sprawdzić, co się w tych bankach kryje. Nie można dopuścić, aby domniemani nabywcy, np. Narodowy Bank Polski, Bankowy Fundusz Gwarancyjny, PKO BP, PZU SA czy też OFE - kupili wraz z bankami udziały w stratach finansowych. Byłoby to równoznaczne z przeniesieniem kryzysu finansowego do Polski i obarczeniem stratami idącymi w setki miliardów euro polskich podatników, przedsiębiorców, depozytariuszy banków oraz emerytów. Populistyczne hasło "udomowienia" banków w wielu wypadkach może okazać się pułapką, która wprowadzi kryzys finansowy do naszych polskich domów.

Rozliczyć kasyno
O wiele korzystniejsze dla Polski niż przejmowanie w kryzysie całych banków będących w rękach zagranicznych jest pozwolenie na ich upadłość i przejęcie ich rynku przez polską instytucję bankową. Oczywiście przy pełnej gwarancji depozytów i pełnej odpowiedzialności zagranicznych central za wygenerowane straty.
- Ustawa powinna pozwalać na niezwłoczny podział upadających banków, aby zdrowe części aktywów bankowych mogły być przejmowane przez PKO BP, resztą zaś powinien się zająć likwidator umiejscowiony w BGK, który występowałby do ich instytucji macierzystych o zrefundowanie strat. Inaczej może dojść do sytuacji, że przejmiemy za symboliczną złotówkę niewydolny bank, a potem na jego uzdrowienie będziemy musieli wyłożyć astronomiczne kwoty - wyjaśnia dr Cezary Mech.
Wcześniej jednak nadzór musi zabezpieczyć polskie banki przed podrzucaniem im przez zagraniczne matki toksycznych aktywów do pozycji pozabilansowych. W przeciwnym razie przy upadłości nie będzie czego zbierać.
Organem, który z ustawy jest uprawniony do sprawdzania kondycji finansowej banków w Polsce, jest Komisja Nadzoru Finansowego, która jednak w ocenie wielu ekspertów nie wykazuje dociekliwości, jakiej należałoby wymagać w dzisiejszych trudnych czasach. Dlatego "Nasz Dziennik" jako medium działające w interesie publicznym zwrócił się do Pekao SA oraz sześciu innych banków o stosowne informacje. Zapytaliśmy Pekao SA, jakiego typu kontrakty na derywaty mieszczą się we wspomnianym wykazie przesłanym do sądu i czy bank dokonuje ich wyceny do rynku (tj. według cen rynkowych) czy też własnych wewnętrznych modeli (co może zniekształcać wycenę). Analogiczne pytanie zadaliśmy też pozostałym bankom. Spytaliśmy również, jakie dotychczas straty poniósł bank na zakontraktowanych instrumentach pochodnych i jaka jest obecnie jego ekspozycja oraz ryzyko do rynku obligacji i walut europejskich oraz czy w ostatnim roku zażądano od banku dodatkowych zabezpieczeń kontraktów na derywatach. Odpowiedź, jaką otrzymaliśmy już z BRE Banku, jest wymijająca i nie została podpisana przez rzecznika Piotra Rutkowskiego, lecz przez pracownika biura prasowego.
"Bank nie ujawnia tego typu danych. Nawiązując do sytuacji w sektorze, to w niedawnym publicznym oświadczeniu Commerzbank zapewnił, że nie ma zamiaru sprzedawać BRE Banku" - odpisał specjalista w zakresie PR Łukasz Myszka.

Niepewnie jak w banku
W odróżnieniu od BRE, należącego do niemieckiego Commerzbanku - BGŻ, pozostający w rękach holenderskiego Rabobanku, udzielił szerszej odpowiedzi.
"Z uwagi na problem toksycznych opcji, który miał miejsce na polskim rynku bankowym w latach 2008-2009, bank zaostrzył politykę dotyczącą limitów kontrahentów instytucjonalnych" - napisała Aleksandra Myczkowska, rzecznik BGŻ. Bank limituje poziom transakcji z użyciem pochodnych do faktycznych potrzeb klienta, tak aby mógł on zabezpieczyć się przed ryzykiem finansowym wynikającym z podstawowej działalności (np. ryzyko kursowe w eksporcie i imporcie), ale bez wchodzenia w "nagą" spekulację. Ścisłe procedury ostrożnościowe i limity oparte na dyrektywie MiFID są stosowane przez BGŻ wobec klientów niefinansowych, którzy mogą nie orientować się w zawiłościach rynku finansowego.
"Po kryzysie opcyjnym tego typu zdarzenia mają charakter incydentalny" - zapewniła Myczkowska. Dodała ponadto, że bank nie posiada rządowych ani korporacyjnych obligacji europejskich, a jego pozycja walutowa jest zamknięta. Bank BGŻ uspokaja, że zabezpieczenia pochodnych na rynku międzybankowym wymieniane są praktycznie codziennie, zarówno w jedną, jak i w drugą stronę, w zależności od wyceny instrumentów. Wreszcie najistotniejsza sprawa - wycena instrumentów. "Dla instrumentów, dla których ceny lub kursy są dostępne, takich jak papiery wartościowe czy kontrakty futures, stosujemy oczywiście ceny rynkowe. Pozostałe kontrakty wyceniane są przy pomocy modeli, ale z wykorzystaniem danych rynkowych takich jak kursy walutowe, stopy procentowe itp." - twierdzi rzecznik BGŻ. To najsłabszy punkt odpowiedzi, ponieważ jak tłumaczą ekonomiści, na tak rozhuśtanych rynkach jak obecnie żaden w praktyce model nie pozwala na wiarygodną wycenę, a zatem nie gwarantuje uniknięcia strat.
Pozostałe odpowiedzi jeszcze nie nadeszły. Wiadomo skądinąd, że banki w Polsce mają ogromną ekspozycję (czyli są bardzo wrażliwe) na zmieniające się kursy walut, ponieważ w ubiegłych latach udzieliły ogromnej ilości kredytów hipotecznych w walutach obcych (franku szwajcarskim, euro, jenach), a także zaciągnęły idące w dziesiątki miliardów euro pożyczki w walutach obcych m.in. od spółek-matek. Dlatego zmuszone są zabezpieczać na bieżąco instrumentami pochodnymi astronomiczne ryzyko walutowe, a dla kredytów na zmienną stopę procentową - ryzyko stóp procentowych (na wypadek podniesienia stóp). Koszty zabezpieczeń potęgują się wraz z rozwojem kryzysu.
Zanim decydenci zabiorą się za repolonizację banków, inicjatorzy tej akcji - Komisja Nadzoru Finansowego i Narodowy Bank Polski - muszą przeprowadzić rozpoznanie owej "terra incognita", czyli szczegółowy audyt w pozabilansowych pozycjach polskiego sektora bankowego - derywatach, gwarancjach, akredytywach i innych instrumentach - które mogą rodzić zobowiązania w sytuacji kryzysowej. Przyczyna parcia na repolonizację banków może być prozaiczna - zamiar bankowego lobby i sprzymierzonych z nim decydentów przerzucania tych zobowiązań na polskich podatników.

Małgorzata Goss


Nasz Dziennik Wtorek, 22 listopada 2011, Nr 271 (4202)

Autor: au