Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Awans to dopiero pierwszy krok

Treść

Rozmowa z Eleonorą Dziękiewicz, siatkarką reprezentacji Polski Miał być sukces, sukces był, czyli mogłyście powiedzieć sobie w Tokio: "zadanie wykonane"? - Mogłyśmy raczej powiedzieć: "wreszcie koniec". Może to brzmi śmiesznie, ale byłyśmy tak zmęczone sezonem i treningami przed tym turniejem, że marzyłyśmy i o awansie, i o chwili odpoczynku. Szczęśliwie oba cele udało się zrealizować. Sezon faktycznie był szalony, mnóstwo meczów, turniejów, zgrupowań, podroży - jak to wszystko wytrzymałyście? - Przypomnę, że się jeszcze nie zakończył, przed nami World Grand Prix i olimpiada. A jak wytrzymałyśmy? Nie było wyjścia. Sezon był morderczy, musiałyśmy łączyć ligę z reprezentacją, walczyć na Grand Prix, mistrzostwach Europy, Pucharze Świata, olimpijskich kwalifikacjach. Było tego wiele, pewnie ponad siły, ale przetrwałyśmy. Na pewno pomagała myśl, że walczymy o awans na igrzyska. Nie trzeba chyba wyjaśniać, co dla sportowca znaczy olimpiada, czasami poświęca jej całą swą karierę. My przez ostatnie miesiące praktycznie nie miałyśmy życia rodzinnego, najbliższych widywałyśmy rzadko, przelotem. Było to trudne, mam nadzieję, że w Pekinie zostanie nam wynagrodzone. Przed wyjazdem na kwalifikacje do Tokio 99, a może i 100 procent obserwatorów powtarzało, że awans macie w kieszeni, nic złego spotkać Was nie może. Myślałyście podobnie? - Ja się zawsze boję takich turniejów, w których występujemy w roli murowanego faworyta. Sport nauczył mnie bowiem pokory i przeświadczenia, że nic nie ma za darmo. Zdarzały się bowiem mecze, turnieje, w których wydawało się, że powinniśmy łatwo wygrywać, a jednak się nie udawało. Żadna z nas nie nastawiała się zatem, że awans będzie formalnością. Wiedziałyśmy, że musimy zagrać w pełni skoncentrowane i zmobilizowane, by cel osiągnąć. Od razu jednak dodam, że ani przez chwilę nie wątpiłyśmy w powodzenie. Byłyśmy tak zdeterminowane, iż musiałyśmy przywieźć z Tokio kwalifikację. Początek turnieju był jednak trudny, przegrana z Japonią wielu zaskoczyła. - A nas nie. Oczywiście chciałyśmy wygrać, to naturalne, ale miałyśmy świadomość klasy rywalek. Japonia to nie jest bowiem przeciętna drużyna, od lat zalicza się do światowej czołówki, do tego grała u siebie. Azjatki naprawdę znakomicie przyjmują, świetnie bronią, trzeba się bardzo natrudzić, by własną zagrywką utrudnić im grę, mocno napracować na siatce, by im gdzieś piłkę wcisnąć. Krótko mówiąc, cały zespół, a nie jedna, dwie zawodniczki, musi prezentować się bardzo dobrze, by z nimi wygrać. Potem było już tak, jak być powinno, na koniec mogłyście świętować sukces - a radość pewnie była tak duża, jak po zdobyciu mistrzostwa Europy? - A właśnie, że nie. Tak naprawdę cieszyłyśmy się na całego dopiero po powrocie do Polski. Proszę mi wierzyć, w Japonii nie było atmosfery do radości, ciężko bowiem cieszyć się w miejscu, które - przynamniej dla mnie - kompletnie nie czuje siatkówki. Kibice dopingują tylko Japonki, inne zespoły kompletnie ich nie obchodzą. Trzeba zatem wierzyć, że do Pekinu wybierze się spora grupa polskich fanów. - I głęboko w to wierzę. Ba, jestem pewna, bo na nich zawsze można liczyć. Awans na igrzyska był najważniejszym jak dotąd sukcesem drużyny prowadzonej przez Marco Bonittę, drużyny, której początki wcale nie były najłatwiejsze i najlepsze. - Żeby zbudować zespół i dobrze się z nim rozumieć, trzeba bardzo mocno go poznać. Nie chodzi tylko o relacje trener - zawodniczka, ale też o to, co zawodniczce w stosunku do trenera wolno. Na początku dzieliła nas bariera językowa, nie było łatwo rozmawiać z trenerem i znaleźć słowa, którymi chciałyśmy coś ważnego wyrazić. Z czasem wszystko się jednak zazębiało, miesiące wspólnej pracy przynosiły efekty. Ważnym momentem był kwalifikacyjny turniej w Halle. Co prawda nie osiągnęłyśmy na nim oczekiwanego wyniku, ale pokazałyśmy świetną grę i prawdziwą siłą zespołu... ...którą jest? - Przede wszystkim wyrównany skład. Oczywiście jest Gosia Glinka, niezaprzeczalna gwiazda drużyny, ale i ona jest "tylko" człowiekiem i muszą zdarzać się jej mecze lepsze i gorsze. Jesteśmy mocne, bardzo mocne i groźne dla wszystkich, gdy stanowimy jedność, wszystkie gramy dla zespołu, walczymy jedna za drugą. Mamy wyrównany zespół pod względem poziomu, i to jest bardzo ważne, bo trener nie musi się obawiać, że gdy któraś z nas rozegra słabszy mecz, musi wydarzyć się katastrofa. Zmienniczka może wypaść nawet lepiej. Awans na igrzyska cieszy, ale to dopiero pierwszy krok - kolejny, ważniejszy, można i trzeba wykonać już w Pekinie. - Marzy się medal, to jasne, ale przed nami długa droga. Ja uważam zresztą, że sam awans nie był jakimś spektakularnym sukcesem. Byłoby dziwne, gdyby sportowiec cieszył się z samej kwalifikacji i nie liczył na coś więcej. Dziękuję za rozmowę. Piotr Skrobisz "Nasz Dziennik" 2008-05-31

Autor: wa