Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Amerykanie wysłaliby własną ekipę ratunkową

Treść

Z inż. Krzysztofem Zawitkowskim, byłym prezesem amerykańskiej publicznej spółki giełdowej Axyn Corporation budującej centra dowodzenia i zarządzania kryzysowego dla rządów USA, Kanady i innych państw oraz dla instytucji publicznych, byłym wiceprezesem Zarządu Głównego Kongresu Polonii Kanadyjskiej oraz doradcą premiera Kanady Joego Clarka ds. krajów komunistycznych, rozmawia Paweł Tunia
Jaka byłaby reakcja władz USA w przypadku katastrofy samolotu z prezydentem Stanów Zjednoczonych na pokładzie na terytorium obcego państwa?
- Natychmiast wprowadzony zostałby stan wyjątkowy w służbach odpowiedzialnych za bezpieczeństwo kraju, a być może także na jakimś określonym terenie USA lub nawet całego państwa. Wszystko zależy od tego, na terenie jakiego kraju doszłoby do katastrofy. Załóżmy, że samolot prezydencki leciałby z Indii i rozbiłby się nad terytorium Egiptu, kraju zaprzyjaźnionego z USA. Wówczas stan wyjątkowy objąłby lokalny teren, przykładowo obszar Waszyngtonu i instytucje zarządzania kryzysowego. Stan taki miałby na celu chronić główny ośrodek decyzyjny kraju i osoby pretendujące do sukcesji po prezydencie. W krajach takich jak USA czy Kanada ta sukcesja władzy jest ściśle określona, od razu wiadomo, że jeśli prezydent nie może pełnić swojej funkcji z jakichkolwiek powodów, natychmiast władzę przejmuje wiceprezydent. Po nim z kolei przewodniczący większości w Senacie.
Jakie kroki podjęto by, gdyby do wypadku samolotu doszło na terytorium Rosji?
- Jeśli wypadek miałby z kolei miejsce w sytuacji lotu do Rosji i rozbiłby się na terenie Rosji, wtedy w USA natychmiast ogłoszony byłby stan najwyższej gotowości bojowej, a sojusznicy z NATO zostaliby zawiadomieni o tym, co się stało i jakie kroki w tej sprawie podejmują Stany. Podobnie gdyby lot odbywał się do państwa, które jest w nieprzyjaznych stosunkach z USA, np. do Libii. Wówczas także od razu zawiadomiony byłby prezydent Libii o wysłaniu do tego państwa z USA specjalnej ekipy ratunkowej z zaznaczeniem, że w żadnym wypadku nie wolno nikomu dotykać bez obecności Amerykanów czegokolwiek w miejscu katastrofy. Miejsce na pewno otoczone zostałoby przez władze lokalne odpowiednią ochroną. Po przyjeździe Amerykanów teren na pewno zostałby zabezpieczony, obfotografowany, gruntownie zbadany, w obecności oczywiście służb państwa, na terenie którego wydarzenie miałoby miejsce, i najprawdopodobniej zaproszono by przedstawicieli tego kraju do wglądu w prowadzone śledztwo. Jednak nie mieliby oni dostępu do żadnych materiałów czy urządzeń stanowiących jakąś wartość z punktu widzenia bezpieczeństwa USA.
Śledztwo byłoby wyłącznie w rękach USA?
- Oczywiście, to Amerykanie prowadziliby śledztwo. Wiele czynności wykonywaliby zapewne sami, a inne przy udziale lokalnych władz, bo trzeba na przykład zabezpieczyć teren. Wyobrażam sobie, że Rosja, Libia czy jakiekolwiek inne państwo musiałoby ten porządek respektować. A wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby prezydent USA leciał nad Koreą Północną i samolot ten spadłby... Wówczas USA najprawdopodobniej rozpoczęłyby działania wojenne przeciwko Korei Północnej. Zaproponowałyby jej wysłanie swoich oddziałów, by zabezpieczyć teren katastrofy, a gdyby się na to nie zgodziła, doszłoby zapewne do konfliktu zbrojnego. USA zawiadomiłyby Rosję i Chiny, że taki krok podejmują, dodając, że nic ich nie powstrzyma.
W czyim posiadaniu znalazłby się wrak i ciała ofiar?
- Amerykanie nie pozwoliliby niczego dotknąć. Dlatego że przed badaniem nie ma pewności, co i jak się stało. Istotne byłoby zbieranie wszystkich odłamków, bo one świadczą o tym, jakiego rodzaju wypadkowi uległ samolot. Oglądałem w swojej karierze ok. 250 miejsc różnych wypadków lotniczych i mój zespół projektował urządzenie do lokalizacji miejsca wypadku lotniczego. Przyznaję, że określenie położenia różnych elementów samolotu pozwala na ustalenie sposobu przebiegu wypadku. Zabezpieczenie tego materiału jest kluczowe dla wyjaśnienia przyczyn tragedii. To zrobiliby Amerykanie sami.
Jakie konkretne ekspertyzy zostałyby zlecone?
- Na pewno po "złożeniu samolotu" ustalono by, jakie są ubytki, i określono kierunek dalszych analiz. Załóżmy, że samolot z jakichś powodów przełamał się w powietrzu, to ustalono by, czy nie nastąpiła jakaś eksplozja. Amerykanie sami prowadziliby badania i analizy, dopuszczając w jakimś stopniu stronę np. rosyjską, bo zapewne chciałaby mieć pewność, aby bezpodstawnie nie zrzucano winy na nich. To amerykańscy lekarze dokonywaliby analizy ciał ofiar. Podejrzewam, że do tej pory zrobiono by już symulację komputerową wypadku, to przecież nie jest takie trudne. Na pewno szczególnej analizie poddano by salonkę prezydenta, w której on przebywał, bo była ona wzmocniona, by dać prezydentowi i ludziom tam siedzącym szanse na przeżycie. Przy szybkości pojazdu ok. 157 km/h, jak podawano w mediach, salonka powinna przetrzymać to uderzenie. Badaniu na pewno zostałaby poddana czarna skrzynka. Amerykanie musieliby mieć jej oryginał w swoich rękach. Po katastrofie Tu-154M ta skrzynka jest w dobrym stanie. Aby ją zniszczyć wskutek uderzenia, trzeba by się naprawdę napracować. Nagrania z kokpitu mogą być zniekształcone szumem, ale dobrze byłoby ich wysłuchać, także tych z części pasażerskiej. To wszystko razem z parametrami technicznymi lotu musi do siebie pasować. Nie ma takiej możliwości, aby tylko na podstawie nagrania głosowego wyciągać wnioski na temat lotu samolotu, dlatego Amerykanie musieliby dysponować oryginałem czarnej skrzynki, by wszystko odtworzyć. Brak skrzynki dowodziłby co najmniej nieprzyjaznego stanowiska danego państwa w stosunku do USA.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 2010-08-24

Autor: jc