Przejdź do treści
Przejdź do stopki

Afgańska szansa

Treść

- Czym się Pan zajmował w Afganistanie? - Byłem doradcą ministra obrony Afganistanu i przedstawicielem dowódcy NATO. Koordynowałem też pomoc na odbudowę armii afgańskiej, szczególnie środki przeznaczane przez członków Sojuszu dla tej armii. Zajmowałem się też metodami organizacji szkolenia armii afgańskiej - tworzeniem ośrodków szkolenia żołnierzy, szkół oficerskich. Koordynacji wymagają tam bowiem przedsięwzięcia NATO, dowództwa ISAF prowadzącego operację z ministerstwem obrony Afganistanu i amerykańskim CSTC-A (Combined Security Transition Command - Afghanistan - czyli Połączonym Dowództwem ds. Budowania Afgańskiego Systemu Bezpieczeństwa), odpowiedzialnym głównie za szkolenie armii i policji afgańskiej. - Jak silna jest armia afgańska? - Liczy 38 tys. dobrze uzbrojonych i nieźle wyszkolonych żołnierzy. Zgodnie z porozumieniem zawartym w 2001 r. w Bonn w przyszłości ma ich być 78 tys., a oprócz tego - 87 tys. policjantów. Chodzi jednak o policję regionalną - działającą na wzór żandarmerii wojskowej. - Wierzy Pan w sukces prowadzonej w Afganistanie operacji, w której uczestniczymy, i stabilizację tego kraju? - Zawsze jestem optymistą. Także w przypadku powodzenia operacji afgańskiej. Zwłaszcza gdy porównuję ją z Irakiem, gdzie także pełniłem służbę. Tam upłynie jeszcze dużo czasu i przelanej krwi między szyitami i sunnitami, zanim ustabilizuje się przyszły kształt Iraku. W Afganistanie są np. istotne różnice etniczne, ale silne jest także poczucie państwowości, nawet jeśli z daleka wygląda to trochę inaczej. - O stabilizacji Afganistanu przesądzić może chyba "worek dolarów" - jak to ujął jeden z generałów w czasie niedawnej konferencji w Akademii Obrony Narodowej. Jednak wspólnota międzynarodowa nie jest taka hojna. - Nie zgadzam się. Jest hojna. To prawda, że kluczem do sukcesu jest ekonomia. Gospodarka nie będzie się jednak rozwijała, jeśli nie będzie tam bezpiecznie. Inwestorzy nie przyjadą, jeśli ich pracownicy będą porywani. Na szczęście miejscowej ludności to się nie podoba. Gdy porwano Hindusów budujących wiadukty, niezadowoleni mieszkańcy sami wygnali z wioski odpowiedzialnych za porwanie talibów. Zdawali sobie sprawę, że tracą miliony. Nasz rząd przeznaczył np. 1,5 mln euro na odbudowę rejonu, gdzie stacjonują nasi żołnierze. To tylko ułamek funduszy, jakie docierają do Afganistanu. Specjalne zespoły, tzw. PRT - provisional reconstruction teams, których jest w tym kraju ok. 30, a skupiają ekspertów zajmujących się m.in. melioracją, służbą zdrowia, szkolnictwem - za pieniądze krajów zachodnich realizują konkretne projekty. Oczywiście we współpracy z miejscowymi gubernatorami, naczelnikami plemion. Taki system wojskowo-cywilny funkcjonuje od 2002 r. - Widać w kraju zmiany? - Widać. W Afganistanie jest dziś ok. 30 lotnisk, z tego jakieś 10 otwartych dla ruchu międzynarodowego. Od czasu, gdy w lutym przyjechałem do Kabulu, widziałem co najmniej 40 km zbudowanych dróg. Powstają też mosty. - Operacja ISAF jest kosztowana dla afgańskich cywilów. - To prawda. W dodatku talibowie starają się zręcznie manipulować ludźmi, nawet zagranicznymi dziennikarzami. - Nie ma ich w Afganistanie zbyt wielu. - Ale tych, którzy są, zawsze informują o tym, że w czasie operacji przeciwko talibom ucierpiał jakiś cywil. Tymczasem władze afgańskie starają się dbać o bezpieczeństwo ludności - wspólnie z przedstawicielami ISAF opracowano specjalne dyrektywy, by uniknąć strat. Musimy np. notyfikować wcześniej, iż w rejonie będzie prowadzona akcja. Cywile są zatem uprzedzani. To nie mieści się zwykle "w kanonach sztuki operacyjnej". Problemem jest jednak to, że po operacji afgańska policja powinna zostać na tym terenie, utrzymywać posterunki, by zapewnić bezpieczeństwo i ład. Niestety, jeszcze sobie z tym nie radzi. I talibowie nierzadko wracają. Nawet jeśli nie mają szerokiego poparcia społecznego. Raczej terroryzują ludność, używając choćby kobiet i dzieci w charakterze żywych tarcz. - Czy nasz kontyngent w Afganistanie jest słabo uzbrojony? Niedawno usłyszeliśmy, że żołnierze boją się wyjeżdżać w swoich Humvee na patrol. - W tej chwili w operacjach bojowych Amerykanie mają ok. 180 tys. żołnierzy różnych formacji. Z tego tylko 20 proc. ma Humvee lepiej opancerzone niż nasze (tzw. IV i V poziom). Reszta ma takie same pojazdy jak te, które otrzymaliśmy w leasing od USA. Zresztą Amerykanie pomogli nam je dozbroić. To, co można było, dołożyliśmy. Przyznaję, jest jeszcze problem z podłogami. Zmieniamy jednak np. taktykę. Na patrole jeżdżą nasze rosomaki (transportery opancerzone), bardzo odporne na ostrzał z ciężkiej broni. Opony rosomaka wytrzymują 15 strzałów. Dodatkowe opancerzenie - które ma już ok. połowy wozów - sprawia, że nawet ciężkie czołgi typu Abrams nie są lepsze. Zresztą wiele ładunków jest przez siły koalicji unieszkodliwianych elektronicznie. To nieprawda, że nasi żołnierze "pękają". Każdy zresztą ma prawo się bać. Ja jeździłem po Kabulu tylko opancerzoną toyotą. Trudno, żebym np. na spotkanie do ministerstwa czy ambasady przyjeżdżał czołgiem... Ale to nie znaczy, że się nie obawiałem zamachu. A było ich w czasie mojego tam pobytu chyba 11. - Czym Pan będzie się zajmował po powrocie z Afganistanu? Dzisiaj oficjalnie przekazuje Pan dowództwo 2. Korpusu Zmechanizowanego w Krakowie gen. Włodzimierzowi Potasińskiemu. - Udaję się do Warszawy - będę w rezerwie kadrowej ministra obrony. W ciągu kilkunastu miesięcy określi on zadania, jakie mam wykonywać. Jak sądzę, będą związane z naszym udziałem w operacjach międzynarodowych. - A czy stać nas na kolejne takie operacje? Nasi żołnierze, jak zapowiada minister obrony, prawdopodobnie pojadą także w rejon Darfuru. - Część kosztów takich misji jest pokrywana z budżetu ONZ. Zresztą, przede wszystkim z punktu widzenia moralnego, pomóc warto. Armię mamy po to, by nie tylko przebywała w garnizonach i na ćwiczeniach. To, poza wszystkim, również kosztuje. Rozmawiała: EWA ŁOSIŃSKA "Dziennik Polski" 2007-08-10

Autor: wa